#10LatWinicjatywy: Kuchnia wyjazdowa
Istotna część tekstów publikowanych od 10 lat na Winicjatywie (a od 5 lat także w Fermencie) jest owocem dziennikarskich wyjazdów naszych redaktorów. Podróżujemy po całym świecie – choć siłą rzeczy kluczowa część tego rodzaju wydarzeń odbywa się w Europie – i na większości z nich jesteśmy jedynymi przedstawicielami naszego kraju. W ostatnich dwóch latach pandemia mocno zweryfikowała nasze plany (i wciąż to robi, w tym roku przesunięto już termin targów Prowein w Düsseldorfie czy Anteprime Toscane we Włoszech), ale dekada podróży to dobry moment na przedstawienie ich od nieco mniej znanej strony. I z subiektywnym przymrużeniem oka.
Sprinterskie biegi
Sadystycznym upodobaniem organizatorów wielu imprez winiarskich jest wyszukiwanie połączeń z jak najkrótszym czasem na przesiadkę (takie loty statystycznie zdarzają się znacznie częściej od bezpośrednich). Umiejętność sprintu staje się tym samym pożądaną cechą na lotniskach w Monachium, Frankfurcie czy Amsterdamie, stanowiącymi najczęstsze punkty przesiadkowe. Zadanie można sobie dodatkowo utrudnić lub ułatwić, choć oba przypadki mogą mieć charakter względny. Sprint z bagażem podręcznym jest wyraźnie bardziej męczący lecz pozwala nam pozostać ze swoim dobytkiem. Bagaż rejestrowany nie obciąża naszych stawów czy obitych kostek, ale zwykle nie dociera też razem z nami do punktu docelowego. W trakcie pewnego pamiętnego wyjazdu linie lotnicze dostarczyły moją walizkę do hotelu w dniu… powrotnego wylotu do Polski. Dodam, że znajdowały się w niej rieslingi z dwóch polskich winiarni do zaprezentowania w czasie jednej z kolacji we Włoszech…
Ocieplenie klimatu i dress code
Dłuższe wyjazdy wymagają bardziej zróżnicowanej odzieży, szczególnie gdy obejmują zarówno zwiedzanie winnic, jak i Bardzo Oficjalne Punkty Programu. Problemem często są istotne różnice pogodowe pomiędzy odwiedzanymi w czasie jednego wyjazdu regionami winiarskimi. Dobrym przykładem jest włoska Kampania. W listopadzie, w okolicach Wybrzeża Amalfi temperatury sięgać mogą 20 stopni, a w głębi lądu, w regionie Irpinia nie przekraczać 4. Wreszcie, wiele zależeć może od indywidualnych preferencji. Żakiet lub marynarka jest raczej standardem, choć niektóre z włoskich dziennikarek posiadają oddzielny strój na każdy dzień pobytu, za to ich skandynawski kolega po fachu za każdym razem pojawia się w dresie.
Tysiące twarzy, setki miraży
Brać dziennikarska to zresztą temat na osobny akapit. Liczba odbywających się w ciągu 12 miesięcy przeglądów nowych roczników czy regularnych odwiedzin w regionach winiarskich sprawia, że większość osób zna się ze sobą, uwzględniając rzecz jasna tzw. narodową specyfikę (we włoskich degustacjach zwykle uczestnicy symboliczna liczba Hiszpanów lub wręcz nie ma ich w ogóle, dokładnie odwrotna sytuacja panuje na Półwyspie Iberyjskim). Nie da się ukryć, że jest to ciekawe i bardzo zróżnicowane grono. Nie brakuje w nim Osób Wszechwiedzących, wypowiadających się tonem nie znoszącym sprzeciwu, na każdy temat – od autochtonicznych odmian winorośli w Piemoncie bo zagadnienia budowy promów kosmicznych czy duchów. Część z nich jest żywym dowodem na prozdrowotne działanie wina – najstarsi uczestnicy są grubo po osiemdziesiątce, choć wyglądają o przynajmniej dekadę młodziej.
Program to pojęcie względne acz wymagające
Zasada jest prosta – w krajach niemieckojęzycznych program jest zwykle najbardziej dopracowany, a czym dalej, tym więcej chaosu i nieprzewidywalności. Oczywiście nie powinno dziwić, że organizatory chcą pochwalić się jak największą liczbą miejsc, z których są dumni, często oznacza to jednak 12-godzinny program każdego dnia. Dlatego zwykle wystarczy rzut oka na przesłany mailem harmonogram, by nabrać pewności, że „to się nie uda”. Prym wiodą oczywiście Włosi i Hiszpanie, gdzie trafić można zarówno na znakomitą degustację, jak i zwiedzanie ogromnej przetwórni. Odwiedza się także rozmaite zabytki, miejsca narodzin Świętych, obiekty sportowe, a także lokalizacje, w których postój nigdy nie został wyjaśniony (w ten sposób spędziłem kiedyś trzy godziny nad jeziorem nieopodal włoskiego Orvieto). Do legendy przechodzą wyjazdy na oficjalne kolacje, gdzie mimo napiętego programu podróż z hotelu do restauracji potrafi trwać półtorej godziny. Uniwersalność języka angielskiego często staje się pojęciem względnym, gdy trafia się na wykład lub degustację prowadzoną wyłącznie w języku narodowym. Czasami przyjazd dziennikarzy urasta do rangi uroczystości państwowej, z wszelkim, możliwym przerysowaniem tej sytuacji – o czym już zresztą kiedyś pisałem. Co bardziej zirytowani winopisarze starają się nakłaniać do zmiany irracjonalnego programu dnia lub bojkotować niektóre z jego punktu, muszą jednak pamiętać o najważniejszym…
Po pierwsze – nie krytykować!
Ciekawym spostrzeżeniem jest fakt, że większość z organizatorów nie radzi sobie z krytyką, by nie powiedzieć wprost – reaguje na nią alergicznie. Wszelkie uwagi czy sugestie traktowane są jako oczywisty zamach i chęć podkopywania ich autorytetu, a wobec najbardziej opornych, prawie zawsze wyciągane są konsekwencje. Po bojkocie absurdalnej formy degustacji nowych roczników w Soave i rozpoczęciu wspólnie z Ewą Wieleżyńską i kilkoma innymi dziennikarzami indywidualnej oceny, nikt z nas nie został już zaproszony na kolejną edycję. W podobny sposób zakończyła się próba nakłonienia organizatorów innego wydarzenia (przez litość nie wymienię jego nazwy) do zapewnienia tłumacza osobom nieznającym języka włoskiego.
Własnym sumptem
Jednak nawet wyprawy własnym środkiem transportu na samodzielnie zorganizowane wyjazdy, potrafią obfitować w zaskakujące sytuacje. Najlepiej zapamiętałem chyba wyjazd do Tokaju, gdzie wspólnie z Wojtkiem Bońkowskim i Maćkiem Świetlikiem poszukiwaliśmy win do wylicytowania w czasie Aukcji Tokajskiej. Gdy po 18:00 kończyliśmy pierwszy dzień degustacji, zapytaliśmy znajomego winiarza o polecaną restaurację, na co ten z uśmiechem odparł, że w styczniu o tej godzinie nie zjemy nigdzie w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Nie chcąc wierzyć w taki obrót sprawy i ufając, że w ostateczności skorzystamy z oferty jednego z okolicznych hoteli, poświęciliśmy na poszukiwania kolejne półtorej godziny, by w końcu odbyć podróż do Tesco i zakupionymi produktami ugotować obiad w wynajmowanym apartamencie, dziękując Opatrzności, że mamy tam kuchnię.
Nie mam wątpliwości, że wrażeń nie zabraknie także w kolejnej dekadzie.