Que sera sera
W początku obecnego stulecia często trafiałem na szczególną pochwałę szampana. Nie dla smaku i uciechy, ale dla dwóch wieków marketingu. Veuve Clicquot, Roederer czy Mumm to nie terytoria i nie apelacje. To marki. Jakże współczesne, nowoczesne podejście – zachwycali się hunwejbini winnego modernizmu i zachęcali francuskich winogrodników, by zrezygnowali z trzystu ileś tam apelacji i w celu ponownego podbicia świata zapomnieli o nazwach swych pipidówek, żeby sprzedawać wina markowe, a co najmniej szczepowe.
W tych czasach we Francji, Włoszech i Hiszpanii karczowano winorośl, a Nowy Świat – Ameryka Północna i Południowa, Południowa Afryka, Australia i Nowa Zelandia – sadził na wyścigi.
Australia przez dziesięć lat podwoiła powierzchnię winnic. Podobnie działo się w Argentynie i w Chile. W latach 80. XX wieku wina z Nowego Świata składały się na zaledwie 3 proc. globalnego eksportu. W niewiele ponad trzydzieści lat Nowy Świat dziesięciokrotnie powiększył udział w międzynarodowym handlu.
Wina z Nowego Świata z łatwo czytelnymi etykietkami – kraj, marka, szczep – nie wymagały znawstwa, a na dodatek ceny miały przystępne. Stary świat rzucił się więc na ten nowy i z radością pił jego młodość. Tę radość dzielili młodzi producenci, i jak to często bywa, stan euforii nieco im uderzył do głowy. Im więcej sprzedawali, tym więcej tłoczyli i w przeciwieństwie do teorii Hegla, Marksa i Engelsa ilość nie przechodziła w jakość.
Zaloguj się
Zaprenumeruj już teraz!
i zyskaj dostęp do treści online, zniżki na imprezy oraz szkolenia winiarskie!