Przybiegłam, wypiłam!
Myślałam, że nie zdążę, bo trening miałam, ale jakoś to sobie wszystko połączyłam, pobiegłam na basen z rowerem na plecach, a potem rowerem pojeździłam w wodzie, łącząc pedałowanie z pływaniem i nagle wykroiło mi się pół godzinki – idealnie na degustację Chile w Sheratonie. No bo Sheraton to ja lubię, świetna organizacja, plakietki dali takie fajne, a na wyjściu jakiś dżem nawet, zrobię sobie naleśniki i napiszę Wam przepis. A może połączę z makaronem? Na pewno będzie pysznie, zwłaszcza jak wypiję do tego dużo różowego dobrego wina, które wcześniej zdekatyzuję w moim nowym dekatyzerze. Śliczny jest!
Ale do rzeczy! Moje enologiczne serce cieszyło się na tę degustację, a tu rozczarowanie. Nie było żadnych win mineralnych, a te lubię najbardziej. W ogóle jakoś takie mało winne te wina były. Czułam, że tym krzewom jest jakoś tak za dobrze, że ich korzenie są rozleniwione tym chilijskim słońcem. Czułam, że liście były cienkie, a grona duże i nabrzmiałe. Poza tym bałam się pić te chilijskie wina, słyszałam że po nich pośladki rosną jak na silikonie, a ja jak wam pisałam, wolę płaskie. Więc basta!
O lepszych winach mogłabym napisać znacznie więcej, ale o tych to już tyle wystarczy. To i tak długi wpis, a wina przecież zdecydowanie niewspomnieniowe. Biegnę dalej!