Coś w Polsce pękło
Może nie z dnia na dzień, nie z tygodnia na tydzień, ale z miesiąca na miesiąc, z roku na rok nasza mała winiarska fiksacja przestaje być czymś egzotycznym i pomijalnym. Okazuje się, przyjaciele, że nie siedzimy sobie w jakiejś dziwacznej niszy, niczym fani Star Treka. Otóż, my kroczymy w awangardzie zmian. Kształtujemy trendy, dyktujemy modę, przekraczamy ostateczną granicę where no man has gone before.
W weekendowym wydaniu „Gazety Wyborczej” (28-29 września 2012) Piotr Miączyński i Leszek Kostrzewski publikują mały raport na temat wina w Polsce pt. Morze wina w tanim sklepie. Wg danych przytoczonych przez autorów wino pije już 45% Polaków, a 25% robi to do posiłków. Co więcej, badania pokazują, że w 2017 roku konsumpcja wina w Polsce wzrośnie o kolejne 32%. W walce o tych, atrakcyjnych z punktu widzenia marketingowego, bo lepiej wykształconych i zamożniejszych konsumentów, prym wiodą dyskonty, w których sprzedaje się już 40-50% wina w Polsce, podczas gdy jeszcze w 2009 roku było to zaledwie 20%.
Autorzy przedmiotowego tekstu w dość ciemnych barwach odmalowują winiarską wiedzę Polaków, kontrastując z rosnącymi wynikami sprzedaży wina powszechną w jego dziedzinie – zdaniem dziennikarzy – ignorancję. I tak tylko co 20. rodak potrafi wymienić po jednej odmianie białych i czerwonych winorośli, ponad 60% nie orientuje się o co chodzi z osobnymi kieliszkami do bieli i czerwieni, mniej niż połowa wie, w jakiej temperaturze należy serwować czerwone wino… Ale moim zdaniem w takim postawieniu sprawy jest sporo zwykłego czepialstwa – czy 40% Polaków, którzy wiedzą, dlaczego białe i czerwone wina pija się z innych kieliszków, to jest mało? Czy fakt, że tylko 7% Polaków zdaje sobie sprawę, iż wina nalewa się do „najszerszego miejsca w kieliszku” oznacza, że w paryskim bistro, w którym leją wina po brzegi kielicha, po prostu się na tym nie znają? Naciągane te zarzuty i oderwane od życia.
Zwłaszcza, że Polacy pytani o to, co oznacza dla nich dobre wino, leją nam miód na serduszka. Najwięcej, bo 24% z odpowiada, że jest to wino „rekomendowane przez specjalistę”. To moim zdaniem odpowiedź, w obliczu której powinniśmy, przyjaciele, pochylić głowy przed Tomkiem Koleckim-Majewiczem, Andrzejem Strzelczykiem i innymi autorytetami ze środowiska, które zdecydowały się na współpracę z dużymi sieciami handlowymi – narażając się na kuluarowe półuśmieszki i wytykanie motywacji finansowej. Tymczasem oni po prostu robią bardzo dobrą robotę. Sam mam przy tym odrobinę – toutes proportions gardées – satysfakcji z podjętej rok temu decyzji, by pisywać felietony dla Magazynu Tesco Alkohole. Nie ma z tego kokosów, ryzyko obciachu spore, a tu proszę – jednak pozytywistyczna praca u podstaw. Siłaczka, psia jej mać!
No, ale nie o mnie przecież. Zdrowie naszych pionierów, a zwłaszcza Andrzeja, firmującego ofertę Żabki – bo to jest sklep , który mam pod domem i z którego półek straszyły mnie przez lata wyroby winopodobne. A teraz? Do wyboru do koloru, przyzwoite prosecco, ze dwa całkiem pijalne chianti, miłe, choć nieco wodniste bordeaux oraz prawdziwa perełka – świetny morawski Ryzlink rýnský 2011 produkowany przez Habánské sklepy. Winiarstwo to tyleż duże co uznane, o tradycjach sięgających XVII wieku, więc jego obecność na żabkowej półce nieco mnie zdziwiła – cóż, człowiek nieustannie walczy także z własnymi uprzedzeniami. Pyszne jest to wino, przyjaciele, mineralno-kwiatowe w nosie, zbudowane solidnie, choć z subtelnej materii, konsekwentne i soczyste, z wyważoną cytrusową kwasowością. I kosztuje, uwaga, 19,90. Do dwóch dych!
Cud, chciałoby się powiedzieć, ale w biznesie nie ma cudów. Jest kalkulacja. I z tej kalkulacji wyszło, że ten Ryzlink rýnský 2011 opłaca się sprzedawać w takiej cenie. Jakimś cudem. Więc jego kieliszkiem wznoszę teraz mały toaścik – za przyszłość wina w Polsce, przyjaciele! Choć nadal ze względów ideowych w tego typu sklepach kupuję wino wtedy, kiedy nie mam wyboru – cieszę się, że kiedy już tam trafię, to mam wybór. I z uśmiechem na twarzy oraz dobrą flaszką pod pachą mogę zawołać: Beam me up, Scotty!