Rosé – hucpa i pozór
Gdybym musiała z jakiegoś koloru wina zrezygnować, bez wahania wybrałabym róż. Zdarza mi się oczywiście ulegać nastrojom czy lokalnym zwyczajom i różowe wino pijać. Chociażby w lecie na południu Francji, gdzie patrzenie przez różowe okulary, koniecznie drogiej marki, jest obowiązkowe. Rosé zarówno kolorem, jak i brakiem substancji doskonale wpisuje się w ten wakacyjny, wymuszenie beztroski i snobistyczny styl życia. Nie ma bowiem wina bardziej pretensjonalnego niż prowansalskie rosé. W większości przypadków rozziew między jego ceną a kosztami produkcji jest ogromny. Wino różowe nie wymaga wielkich nakładów finansowych – to nierzadko produkt uboczny wina czerwonego, z reguły nie dojrzewa się go w beczkach i nie przechowuje przez długi czas w piwnicy. A jednak udaje (i często tak też kosztuje) towar luksusowy. Wystarczy spojrzeć na wymyślne kształty butelek różowego côtes de provence, które w dodatku – cholera! – nie mieszczą się w lodówce, by zrozumieć, że jest jak wyfiokowana kokota, która stroi miny do klientów.
Pamiętam doskonale butelkę różowego Miravala, którą kupiłam u zaprzyjaźnionego cavisty w Bandol. Chociaż lojalnie ostrzegał mnie ten dobry człowiek, że 18 euro można wydać lepiej. Ja jednak byłam ciekawa, jakie wino wychodzi z posiadłości Brada Pitta i Angeliny Jolie – było to jeszcze przed ich rozwodem.
Zaloguj się
Zaprenumeruj już teraz!
i zyskaj dostęp do treści online, zniżki na imprezy oraz szkolenia winiarskie!