Winicjatywa zawiera treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich.

Treści na Winicjatywie mają charakter informacji o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz.U. 2012 poz. 1356).

Winicjatywa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, zbierając anonimowe dane dotyczące korzystania z portalu (strona wejścia, czas trwania wizyty, klikane linki, strona wyjścia, itd.) za pomocą usługi Google Analytics lub podobnej. Zbierane dane są anonimowe – w żaden sposób nie pozwalają na identyfikację użytkownika.

Opuść stronę

Wino niezdobyte

Komentarze

Reinhold Messner, właściciel słynnej południowotyrolskiej winiarni Castel Juval, jest jednocześnie postacią istotną i kontrowersyjną w historii dwudziestowiecznego alpinizmu. Zwolennik wspinaczki bez sprzętu, tlenu, komunikacji, chciałoby się rzec – alpinizmu niskointerwencyjnego, pierwszy na świecie zdobywca wszystkich czternastu ziemskich ośmiotysięczników, wielokrotnie w wywiadach czy biografiach podkreślał, że nigdy nie traktował wchodzenia na szczyty sportowo i nie interesowała go rywalizacja. Twierdził, że nawet wyścig z Kukuczką o Koronę Himalajów i Karakorum to mit; że zawsze napędzała go chęć przekraczania własnych granic, podążanie za nieskończoną pasją, niespożyta ciekawość nowych dróg wejścia na znane szczyty, głębsze poznanie siebie i innych ludzi. Rodzaj wieloobszarowego podboju. Głębia dążenia.

Reinhold Messner. © Getty Images.

Siła pasji jest wielka, skoro pozwala wejść bez butli tlenowej na Nanga Parbat czy Everest – Reinhold Messner dokonał tego jako pierwszy. Ale powiedział także: „Gdy stanąłem na szczycie Lhotse, ostatniej góry Korony Himalajów, pomyślałem, że nie mogę już wejść wyżej, zrobić więcej, trudniej. Że zdobyłem wszystko, co mogłem, a teraz będę się tylko powtarzał. A ponieważ himalaizm to nie sport, nie bawiło mnie poprawianie własnych rekordów. Uznałem, że w tej dziedzinie wszystko już zrobiłem” (National Geographic, 2012). Pasja jest źródłem ogromnej siły, ale nie jest bakiem bez dna: przestaje istnieć, jeśli nie ma celu. Truizm – ale czy na pewno?

Słowa Messnera napełniły mnie jednocześnie dziwnym poczuciem bliskości, smutkiem i ulgą. Pytanie nasunęło się samo: czy nasz napęd na winiarskim trakcie różni się tak bardzo od motywacji podróżników, żeglarzy, kolekcjonerów stolic, wysp, pustyń, pieszych wędrowców na biegunie północnym? Co by z nami było, gdybyśmy dotarli do ostatniego wina świata, do najwyższej, szczytowej jego kropli?

Nasze winiarskie dążenia są – to oczywiste – dalekie od himalaizmu, bo doświadczamy wina zazwyczaj w warunkach dla człowieka optymalnych. W słońcu lub cieple pomieszczeń: ekstremum to zbyt mocno podkręcona klimatyzacja; skaranie boskie, jeśli nie ma jej wcale! Brzuchy mamy zazwyczaj pełne, może nawet za bardzo, bo przecież wino i jedzenie, jedzenie i wino – dwie połówki tego samego jabłka, nie możemy bez nich żyć, mówimy o nich bez ustanku. Próbowanie wina, poszukiwanie, tropienie go nie naraża naszego życia. Wytężamy mózgi i kubki smakowe, koncentrujemy się w wysokim stopniu na doświadczaniu wina i estetycznych przeżyciach, ale nie grozi nam z tego powodu choroba wysokościowa czy odmrożenie stóp. Wino nie jest sportem ekstremalnym, można osiągać winiarskie szczyty w kapciach, przed kominkiem, prawie bez wysiłku.

Skąd więc to poczucie bliskości z miłośnikami gór, podróży, oceanów? Dla pasji jesteśmy skłonni do wyrzeczeń, ponosimy koszty i wyznaczamy nowe cele – często według mapy, którą widzimy przez winiarską soczewkę, o czym tak trafnie pisał tydzień temu Marek Bieńczyk. Narażamy się na śmieszność i niezrozumienie, bo czym różnią się – mniej od nas szaleni na punkcie wina – sąsiedzi, przyjaciele czy rodzina, od ojca Reinholda Messnera, który do końca nie poważał ani sukcesów syna, ani nawet nie chciał uznać alpinizmu jako sposobu na życie. Paradoksem na marginesie tej opowieści jest fakt, że to tata zabrał Reinholda w pierwszą górską wyprawę, zapewne nie zakładając, że dziecko wróci z wysokości rażone piorunem nieuleczalnej namiętności.

Podróż ludzi ogarniętych obsesją wina nigdy się nie kończy. Nie staniemy na ostatnim winiarskim szczycie, nawet pijąc Romanée-Conti 1945, bo za chwilę wyrosną przed nami kolejne góry, kolejne roczniki. Jeślibyśmy nawet zdobyli winiarską koronę Toskanii, Burgundii, Szampanii, wypili najstarszą rioję, odkryli największy klejnot Santorini, to nowa winiarska góra pokaże się w Azerbejdżanie lub w Szwecji. A przed nami jeszcze najdalsze południe, możemy odkrywać Patagonię, być niczym współczesny winiarski Magellan. Zaledwie wczoraj dotarliśmy do wina doskonałego, a już na horyzoncie rysuje się kolejny szczyt perfekcji.

W rozdzielaniu losów na loterii życiowych namiętności zapewne wielką rolę gra przypadek i wzniosę dziś za niego toast. Mieliśmy fuksa, bo zostaliśmy wybrani przez wino, a nie przez góry czy wody. Nie staniemy nigdy na ostatnim szczycie, nie zdobędziemy wszystkiego, co możliwe, nie będziemy się powtarzać. Nie zdobędziemy korony wina. Mamy za to bak namiętnego paliwa, które nigdy się w naszej podróży nie skończy, a spada nam niejako z nieba.

Komentarze

Musisz być zalogowany by móc opublikować post.