Winicjatywa zawiera treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich.

Treści na Winicjatywie mają charakter informacji o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz.U. 2012 poz. 1356).

Winicjatywa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, zbierając anonimowe dane dotyczące korzystania z portalu (strona wejścia, czas trwania wizyty, klikane linki, strona wyjścia, itd.) za pomocą usługi Google Analytics lub podobnej. Zbierane dane są anonimowe – w żaden sposób nie pozwalają na identyfikację użytkownika.

Opuść stronę

#Wywiad: Wojciech Bońkowski MW

Komentarze

Inka Wrońska, Tomasz Prange-Barczyński: Czy pamiętasz wino, o którym napisałeś pierwszą notkę winiarską?

Wojciech Bońkowski MW: To był médoc. Założyłem nawet specjalny kajet, mam go do dziś, wziąłem się do tej pracy bardzo metodycznie. Na początku wpisałem doń wszystkie francuskie apelacje, a potem zacząłem wypełniać go notkami. Ile miałeś wtedy lat? I skąd ta metoda? Miałem 21 lat, od początku byłem typem excelowca. Wcześniej interesowałem się na przykład piłką nożną, miałem dobrze rozpisane ligi europejskie (wprawdzie jeszcze nie było Excela, więc tabelki robiłem ręcznie), nawet albańską czy duńską. Z tą pierwszą notką było tak: médoca przyniosła mi na urodziny przyjaciółka. Wypiliśmy razem dwie trzecie butelki, a gdy wyszła, poszedłem do ojca i zapytałem, czy ma jakąś książkę o winie. Dostałem francuski podręcznik starej daty – wspaniały – gdzie znalazłem m.in. informacje o świecach służących do oświetlania karafki i tabelkę połączeń win z serami. Ten świat od razu mnie wciągnął. Wcześniej piłem wino bez głębszych refleksji, pamiętam, że hitem w tamtych czasach było bułgarskie Château Slavyantsi albo Gallo Chablis z zakrętką (dziś powiedzielibyśmy: trendsetter!). Głębszy związek z winem zacząłem jednak, to symboliczne, od Bordeaux. Łączyła mnie z nim najpierw bezwarunkowa miłość, potem totalna nienawiść, dziś jest, powiedzmy, pełna szacunku przyjaźń.

Wojciech Bońkowski
© Rafał Masłow.

Zakładając kajet, usystematyzowałeś swoje hobby. Czy już wtedy chciałeś zająć się winem zawodowo?

Nie! W ogóle nie chciałem zawodowo zajmować się winem. Nawet potem, kiedy już i tak się nim zawodowo zajmowałem. Miałem inne zajęcie i uważałem je za swoje przeznaczenie. Zamiast więc 20 lat temu zostać grzecznie w Londynie i zrobić od razu tytuł Master of Wine, wróciłem do Warszawy, dokończyć doktorat w Instytucie Muzykologii. To, że hobby stało się zawodem, zawdzięczam Markowi Bieńczykowi, z którym, po pół godzinie znajomości, postanowiliśmy założyć klub degustacyjny. Odbyło się może dziesięć spotkań i Marek zaproponował mi wspólne napisanie książki. Być może porywaliśmy się z motyką na słońce, ale jednak pierwsze wydanie Win Europy się ukazało. Potem zacząłem pisać dla Magazynu Wino – i przepadłem. Wino wciąga, to każdy wie, dasz paluszek, a za chwilę już tylko nogi ci wystają z beczki.

Kiedy zdecydowałeś, że poświęcisz się już tylko winu?

Z pewnością przyczynił się do tego Ferment. W swoich początkach nawet Winicjatywa miała jeszcze lekko hobbystyczny charakter. A zakładając z Ewą Rybak i Ewą Wieleżyńską Ferment, stanęliśmy już przed jasnym wyborem: wszystko albo nic. Tym bardziej że obok wydawania pisma robiliśmy i wciąż robimy mnóstwo innych rzeczy: prowadzimy szkołę wina, organizujemy liczne imprezy winiarskie, wydajemy książki. Tego się już nie da robić na pół gwizdka.

Chyba każdy, kto zajmuje się winem „w połowie”, musi sobie w pewnym momencie odpowiedzieć na pytanie: kim tak naprawdę chcę być? Blogerem-amatorem? Kolekcjonerem-pasjonatem? Czy chcę jednak wejść w to głębiej? Kwestia profesjonalizacji jest bardzo ważna. Dzisiaj świat komunikacji wina jest opanowany przez półamatorów. Mamy tiktokerów, influencerów, którzy prowadzą komercyjne działania na szeroką skalę. Środowisko winomanów, które zaczynało w latach 90., kierowało się czym innym – profesjonalizacją intelektualną. Najpierw czytaliśmy wszystkie możliwe książki, dopiero potem braliśmy się do pisania i edukowania. Teraz jest na odwrót. Myślę więc, że te dwie literki, które mi teraz przybyły, są też świadectwem tego, że w dziedzinie wina edukacja i samodoskonalenie nigdy się nie kończą.

Ludzie, którzy cię znają, niektórzy od ponad 20 lat, nie mieli cienia wątpliwości, że kiedyś przy twoim nazwisku pojawi się to MW. Pytanie brzmiało tylko: kiedy. Czy sam pamiętasz chwilę, kiedy powiedziałeś sobie: dobra, zrobię to?

Chodziłem wokół tego tematu przez dłuższy czas. Najpierw była niechęć. Uważałem, że swoje wiem, że nie muszę robić tytułu, że Masters of Wine to stechnicyzowani aroganci, anglosaska sztywność. Pracowałem przecież w Anglii i poznałem trochę to starsze pokolenie MW, które miało cokolwiek klasowy charakter. Tymczasem my w Polsce mamy w środowisku winiarskim, jak często podkreślano, zaplecze artystyczno-akademickie, patrzymy na wino bardzo szeroko, a nie tylko z perspektywy tego, jakiej średnicy jest filtr. Zastanawiałem się też, czy warto wydawać na to pieniądze. Każdy, kto nie ma tych studiów opłacanych przez pracodawcę, co np. w Anglii jest powszechne, musi się trzy razy zastanowić. Zachęcało mnie jednak coraz więcej osób, poznałem bliżej kilkoro MW, jak Tim Atkin czy Susan Hulme, i może dzięki nim wizerunek Masters of Wine mi się ocieplił. Na jednym z wyjazdów do Australii Angielka Christine Austin z Yorku, która dawniej sama podchodziła do egzaminu, powiedziała mi: „Zrób te studia jak najszybciej, to jeszcze zdążysz skorzystać z tytułu”.

Co to znaczy: skorzystać?

Te studia zawsze trwają dłużej, niż się planuje. Dopiero po zdobyciu tytułu MW jest czas odcinania kuponów. Tak się przynajmniej wszystkim wydaje, zwłaszcza tym, którzy sami tego nie robili. Ludzie, którzy przystępują do Master of Wine pod koniec swojej kariery, już sobie dużo nie pojeżdżą, dużo tego szampana nie wypiją. Oczywiście nie wiem, na co MW się przełoży, jeśli chodzi o mnie – na razie Parker nie dzwonił z żadną propozycją. Ale mówiąc poważnie: przed członkami tego swoistego klubu otwiera się wiele drzwi. Gdy chcesz robić karierę na rynku amerykańskim czy brytyjskim, tytuł MW jest niemal wymogiem, jeśli aspirujesz do stanowisk takich jak head buyer w sieciach marketów czy innych instytucjach. Wielu producentów, choćby Gallo, ma politykę, by zatrudniać jak najwięcej Masters of Wine w swoim zespole. Albo ich rekrutuje, albo opłaca studia najzdolniejszym pracownikom. Na kontynencie znajomość tego tytułu i szacunek wobec niego są mniejsze.

Literki MW przy nazwisku to także przepustka na niektóre prestiżowe konkursy. W jednym z nich, 50 Great Greek Wines, zarezerwowanym wyłącznie dla MW i Master Sommelierów, wziąłem wprawdzie już udział, ale zostałem niejako zaproszony „na słowo”. Na konkursie Decantera nie wszyscy sędziowie mają tytuł, ale szefowie komisji, osoby, które mają większą odpowiedzialność i pozycję, np. biorą udział w drugim tygodniu degustacji, gdzie potwierdza się przyznane już medale, już tak. Są konferencje, degustacje czasami wręcz zamknięte dla osób bez tytułu. To zresztą było dla mnie motywacją, bo na rynku międzynarodowym miewałem w pewnych sytuacjach problemy z przebiciem się. Konkurencja wśród winopisarzy jest duża, my Polacy jesteśmy wciąż jeszcze mało rozpoznawalni, no i nie ukrywajmy, że w świecie anglosaskim nadal istnieje pewnego rodzaju postkolonialne uprzedzenie do ludzi z naszej części Europy.

© 50 Great Greek Wines.

Odpowiedz zatem na pytanie: jak to się robi?

Byłem jednym z pierwszych roczników, dla których Institute of Masters of Wine wprowadził egzamin wstępny. Wcześniej wystarczyły referencje. Trzeba było mieć WSET 4, dyplom studiów enologicznych albo „porównywalne kwalifikacje”. Ja WSET-a nie mam, nawet jedynki. Ale napisałem rozprawkę, wziąłem udział w degustacji w ciemno i zostałem przyjęty. Trzeba wyłożyć niemałe środki, obecnie to 5100 funtów rocznie. To tylko czesne, trzeba dodać podróże, większość osób kupuje też mnóstwo win do degustacji, doszkala się, więc ta suma rośnie.

Na pierwszym roku jest jeden zjazd obowiązkowy, w Rust w Austrii, poza tym studia są samodzielne. Na pierwszych zajęciach dowiedzieliśmy się, że mamy zapomnieć o wszystkim, czego uczyliśmy się wcześniej na kursach WSET – co oznaczało, że akurat ja mam jeden problem z głowy. W czasie tygodniowego seminarium przechodziłem przez degustacje w ciemno, pisałem eseje na różne tematy, czyli robiłem to samo, co było potem treścią egzaminu końcowego. Są oczywiście wykłady i prezentacje, ale większość materiału i tak trzeba opanować samemu. Rok kończy się egzaminem trwającym cały dzień. Jest 12 win, które trzeba zdegustować w 2 godziny i 15 minut. Potem należy napisać trzy eseje. Zdawalność jest na poziomie 50 proc. Drugi rok ma podobną strukturę – jedno duże spotkanie trwające tydzień i kilka mniejszych, jednodniowych. Sporo jest też treningów prywatnych organizowanych przez MW. To rodzaj korepetycji, za które płaci się osobno. Wreszcie nadchodzi ten straszny moment – egzamin główny, trwający cztery dni. Przez trzy pierwsze dni rano degustuje się po 12 win. Nie chodzi przy tym tylko o ich rozpoznanie, ale o szczegółowy opis. Pytania dotyczą np. tego, jak dane wino jest pozycjonowane na rynku, w jaki sposób zostało zwinifikowane, jaki był procent nowej beczki w procesie dojrzewania, ile czasu spędziło na drożdżach, jakich szczepów użyto, w jakim kupażu. Popołudniami pisze się rozprawki z pięciu działów wiedzy: uprawa winorośli, produkcja wina, „handling of wine”, a więc butelkowanie, transport etc., rynek wina i wreszcie ogólne rozważania, „contemporary issues”, gdzie pojawiają się pytania w rodzaju: czy wino jest zbyt elitarne. Esejów jest łącznie 14. Każdy z działów i każdą z degustacji trzeba zdać co najmniej na 66 proc. punktów. Ja za pierwszym razem zdałem teorię, w związku z czym, powtarzając drugi rok, miałem przed sobą już tylko degustacje. Po zdaniu egzaminów rozpoczyna się przygotowywanie pracy badawczej. Najpierw trzeba zaprezentować konspekt – już na tym etapie miałem 21 wersji, akceptacja konspektu trwała dwa lata. Gdy praca jest gotowa, trafia do anonimowej oceny. Wynik jest dodatni, ujemny albo do poprawki – najczęściej ten trzeci.

Czy od początku chciałeś pisać o Tokaju?

Tak, choć było to źle widziane. Pojawił się nawet argument, że „kandydat nie włada węgierskim”. Z początku chciałem oprzeć swoją pracę na degustacjach, badać profil smakowy win, ale takie tematy są praktycznie nie do zaakceptowania przez komisję jako zbyt subiektywne. Wybrałem więc klasyfikację winnic. Myślałem o historii klasyfikacji w Tokaju; ostatecznie zdecydowałem się na temat najbardziej współczesny i praktyczny, czyli perspektywy nowej klasyfikacji tokajskiej. Chodzi o zastosowanie modelu już istniejącego: odnoszącej wielkie sukcesy klasyfikacji Erste/Grosse Lage w Austrii, która właśnie rozszerza się na cały kraj i staje się systemem urzędowym. Po wielu walkach temat został zaakceptowany.

Austriacki system klasyfikacji Erste Lage. © ÖTW.

Tytuł twojej pracy brzmi: Towards a Tokaj Classification. Applying the Austrian Erste Lage Approach to Hungary.

Tokaj był pierwszym regionem na świecie, który sklasyfikował swoje winnice. Stało się to już w XVIII wieku. W tym samym czasie uregulowano prawnie produkcję porto czy chianti, ale tam dotyczyło to wyznaczenia ogólnych granic regionu, natomiast nie zajmowano się jakością poszczególnych działek. Stare węgierskie ustalenia nie obowiązują jednak jako prawo, choć nazwy działek są znane i pozostają w użyciu. Hierarchia też jest znana, ale umowna. Wszyscy wiedzą, że Szent Tamás to grand cru, a jakaś inna działka jest dopiero na dorobku. Tymczasem na świecie bardzo dużo regionów wprowadza klasyfikację winnic, najczęściej na podobieństwo burgundzkiej piramidy. Dwa najbardziej dojrzałe systemy to niemiecki i austriacki, gdzie coraz węższa desygnacja winnic wiąże się z coraz wyższą jakością win. W Niemczech ta klasyfikacja budowana jest na zasadach kolegialnej dyskusji między winiarzami. W Austrii ma ona charakter bardziej naukowy. Analizuje się czternaście kryteriów z różnych dziedzin, począwszy od pierwszej historycznej wzmianki o winnicy, aż po punktację w degustacji w ciemno. Dane konwertowane są na globalną ocenę procentową, gdzie 100 proc. oznacza najwyższą możliwą ocenę uzyskaną na podstawie wszystkich kryteriów. Jest to zatem prosty sposób opracowania rankingu dla każdego cru, a potem uszeregowania winnic. Cały ten system łatwo jest przeszczepić do innego regionu, wystarczy zastosować szablon – i na tym polegała moja praca. Wybrałem 10 crus w Tokaju, zebrałem dane od winiarzy i stworzyłem tabelę, z której wyłonił się ranking. Wiadomo, że w Tokaju jest 600 skatalogowanych winnic, więc to, co zrobiłem, było tylko przymiarką, sugestią tego, co można by uzyskać, gdyby implementować system austriacki. Czy tak będzie – zobaczymy, Węgrzy lubią własne systemy. Moja praca pokazała jednak, że możliwe jest zobiektywizowanie klasyfikacji i zastosowanie systemu austriackiego w innych warunkach.

Jak zareagowali na twoją pracę winiarze w Tokaju?

Częścią mojej pracy była ankieta – pytałem w niej, jakie jest podejście producentów, czy winiarze uważają, że to jest temat interesujący, jakie widzą potencjalne zalety i wady takiej reklasyfikacji winnic. Ok. 70 proc. głosów było przychylnych. Tym bardziej że Uniwersytet Tokajski rozpoczął pierwsze przymiarki do analogicznego systemu. Przychylność w dużej mierze zależy od tego, czy ktoś produkuje dużo wina wytrawnego. Wina słodkie są najczęściej kupażami z wielu siedlisk, a najlepsze wytrawne pochodzą niemal wyłącznie z pojedynczych parceli. Winiarze tacy jak Bott czy Balassa, w których portfolio są etykiety z konkretnych winnic, widzą w klasyfikacji narzędzie marketingowe. Dla dużych firm, jak Royal Tokaji, Oremus czy Hétszőlő, które wytwarzają wciąż w ponad 50 proc. wina słodkie i których wina wytrawne są zwykle kupażami z kilku siedlisk, to niekiedy wręcz zagrożenie, bo inni skorzystają na tym bardziej. Jest też grupa uważająca, że w ogóle nie należy się tym zajmować, że są inne, ważniejsze rzeczy. Ze strony tych winiarzy dostawałem wręcz pogróżki – żebym nie ruszał tematu, bo to ich sprawa, a wszystko w Tokaju idzie świetnie. To oczywiście opinia zabawna dla kogoś, kto w Tokaju bywał i wie, że sytuacja tego regionu jest dziś bardzo trudna. Ta debata jest dopiero przed nimi, nie będzie łatwa, ale przecież w Austrii i Niemczech też nie była.

Ukoronowaniem twojego tytułu będzie, być może, oficjalne wprowadzenie tej klasyfikacji.

Nie wiem, może będzie przekleństwem, bo jako ojciec katastrofy nie będę miał wstępu do niektórych piwnic. Ale mówiąc poważnie: Tokaj tego potrzebuje. Region jest w kryzysie na wielu poziomach, nie tylko finansowym, ale też umysłowym, ma syndrom oblężonej twierdzy. Staje się – takie miałem wrażenie w czasie ostatniego pobytu w roku 2022 – peryferyjny nawet w samych Węgrzech. Moment, kiedy tokaje wszystkich podniecały, już minął, dziś uwaga skupia się na innych winach. A potencjał do produkcji win wytrawnych jest ogromny. Klasyfikacja może być tylko zachętą dla winiarzy, bo to potężne narzędzie komunikacji i marketingu.

Powróćmy do samego procesu studiów. Ile czasu zajęło ci uzyskanie tytułu Master of Wine?

Sześć i pół roku. Byłem rok na pierwszym i dwa lata na drugim roku, po nieudanym egzaminie degustacyjnym w roku 2018. Potem przez dwa lata walczyłem o akceptację tematu tokajskiego. W międzyczasie nastała pandemia, która wszystko spowolniła. Rok pisania pracy, która została odesłana do poprawki, co oznaczało kolejne pół roku wysiłków. Są tacy, którym cały proces zajmuje minimum, czyli trzy lata, na przykład Heidi Mäkinen z Finlandii, która zaczynała ze mną. Ale są i tacy, którzy tkwią w programie latami. Ostatnio, by uniknąć syndromu wiecznych studentów, wprowadzono limity: do każdej części egzaminu można podchodzić tylko trzy razy. Śmiałków, którzy myślą o tytule MW, zachęcam oczywiście do podjęcia tego wyzwania, choć uprzedzam: z pewnością wszystko będzie trwało dużo dłużej i będzie dużo droższe, niż myślicie.

Opowiadałeś, że dodatkowym kosztem są kwoty wydane przez uczestników studiów na terapie psychologiczne.

Tak. Podobno liczba rozwodów wśród członków programu sięga 50 proc. Obciążenia są potężne, zdawalność bardzo niska: część degustacyjną zdaje poniżej 5 proc. adeptów, i to wśród tych, którzy dobrnęli do końca programu. System przypomina starą angielską szkołę dla chłopców, cały czas dostaje się po głowie. Sposób komunikacji jest staromodny, brytyjski, niezbyt sympatyczny. Myślę, że pierwsze pozwy za straty moralne pojawią się prędzej czy później, to tylko kwestia czasu. Z drugiej strony, żeby osiągnąć sukces, trzeba coś poświęcić. W pewnym momencie Master of Wine zaczyna zjadać resztę życia, nagle nie ma już czym oddychać. Niektórzy mają taką sytuację osobistą, że mogą poświęcić się wyłącznie MW, ale to wyjątki. Zwykle trzeba łączyć wiele ról, także zawodowych i rodzinnych. Nieustannie myślisz: co mnie dzieli od uzyskania tego jednego brakującego procenta. Jak w sporcie wyczynowym – znajomy fizjoterapeuta opowiadał mi, że pracował z panczenistą, który musiał poprawić się o jedną tysięczną sekundy i nie był w stanie tego zrobić. Musiał przyjść na poprawkę motoryki ruchu, bo samym treningiem i zaangażowaniem nie dawał rady osiągnąć celu. Przypominałem sobie tę anegdotę za każdym razem, gdy znowu nie udawało mi się osiągnąć upragnionego 66 proc. punktów w degustacji. Uważam się za osobę dość odporną psychicznie, ale nawet dla mnie były to lata wyjęte z życia; widziałem ludzi, którzy totalnie świrowali.

Nie jest tajemnicą, że studenci programu w trzeciej dekadzie XXI wieku mają dużo więcej wiedzy do przyswojenia, niż to było jeszcze kilkanaście lat temu. Kiedyś studia Master of Wine koncentrowały się przede wszystkim na klasycznych regionach Starego Świata – pisała o tym m.in. Jancis Robinson.

Na pewno dzisiaj panorama światowego winiarstwa jest dużo szersza. Jednak wcześniejsi MW wiedzieli dużo więcej o starych rocznikach bordeaux czy porto, mieli także inne umiejętności, np. pytano ich, jak zabutelkować bordeaux, które przypłynęło w beczce z Francji do Bristolu. John Salvi, bodaj najstarszy żyjący dziś MW, opowiadał, że oblał egzamin z degustacji sherry, bo zgodnie z obowiązującym honorowym kodeksem MW sherry nie wolno wypluwać, a on dostał ich do spróbowania sześć. Teraz można zostać MW, nie wiedząc wiele o sherry, bo podczas studiów niemal się nie pojawia; ale dawniej to była podstawa. Nastąpiło po prostu przesunięcie wiedzy, zmieniło się też nastawienie. Dawniej studia przypominały sportowo- -towarzyski challenge, ale nikt się nimi zbytnio nie stresował. Nie sądzę, żeby wówczas ktoś poświęcał życie, by zostać Master of Wine – obecnie jest naprawdę wiele takich osób. Presja jest kolosalna.

tokajhill1
Tokaj. © Wojciech Bońkowski MW.

W tradycyjnych europejskich krajach winiarskich, takich jak Francja, Hiszpania, Włochy czy Portugalia, Masters of Wine jest zaskakująco niewielu. Za to jeśli ktoś ma już ten tytuł, niejako z automatu staje się ambasadorem win ze swojej ojczyzny, prezentuje je na arenie międzynarodowej. Czy widzisz siebie w podobnej roli?

Jak wszyscy wiedzą, nie specjalizuję się w polskim winie. Natomiast oczywiście poczuwam się do reprezentowania naszych win na arenie międzynarodowej, a dodatkowo sądzę, że właściwy moment na ich promocję jest właśnie teraz, nawet jeśli wydaje się to abstrakcyjne. Takie procesy trwają latami, dlatego komunikację trzeba zacząć budować już dziś. Oczywiście, liczę też na to, że będę mógł na przykład reprezentować wina węgierskie, portugalskie czy włoskie. Portugalczycy na razie korzystają z usług Dirceu Juniora MW z Brazylii. W Italii jest tylko jeden MW – Gabriele Gorelli, choć za chwilę przybędzie kolejnych troje (przez lata uważano, że Włosi są kulturowo niezdolni do przejścia przez program). W ciągu tych paru tygodni, jakie minęły od otrzymania przeze mnie tytułu, wiele życzliwości okazała mi winiarska Mitteleuropa. To jest np. istotny temat na Węgrzech, bo w końcu pisałem pracę o Tokaju; były wywiady, dostałem zaproszenie na doroczną galę Winiarz winiarzy. Jest też Chorwacja. Te regiony i kraje, które także mnie interesują, będą chciały na moim tytule skorzystać, bo potrzebują ambasadorów. Dziś mają tylko Angielkę, Caroline Gilby MW, ale ona jest bardzo zajętą osobą.

Czy proces studiów zmienił twój sposób myślenia o winie? Na przykład, czy notki, które teraz piszesz, są inne niż te sprzed programu?

Tak, w moim przypadku zmieniło się bardzo wiele. To zresztą pozwoliło mi zostać w programie, gdy spotykały mnie niepowodzenia, bo wiedziałem, że swoje główne cele już zrealizowałem. To była tylko kwestia uporu i ambicji, żeby otrzymać tytuł. Ale też nie szedłem tam tylko po te dwie literki. Kto idzie na studia z takim nastawieniem, długo nie przetrwa. Największym wyzwaniem było wyrugowanie starych nawyków.

Pierwszy z nich to wąchanie. Jeśli ktoś buduje jakieś teorie na temat wina na podstawie bukietu, nie ma szans na zdanie egzaminu. Drugi to pozbycie się automatyzmu typowego dla dziennikarzy, czyli natychmiastowej oceny wina: to jest dobre, 90 pkt. Na takiej Anteprimie we Florencji dostajemy w jednym rozdaniu sześć różnych kieliszków i od razu wiemy: 91, 86, 92… Oczywiście, musimy to umieć, bo inaczej nie bylibyśmy w stanie wykonywać naszej pracy. Ale w degustacji w ciemno to jest zgubne. Do wniosków masz dojść na końcu, musisz argumentacją samego siebie przekonać, że masz w kieliszku sangiovese, z Chianti Classico, z rocznika takiego i takiego, robione w taki i taki sposób. Jeśli sam nie będziesz tego pewny, twój opis nie będzie wiarygodny dla egzaminatora. To była dobra lekcja pokory, ale też dyscypliny w komunikowaniu wina. Jestem teraz dużo mniej skłonny do wypowiadania kategorycznych sądów, że coś jest niedobre. Dziś, gdy np. prowadzę degustacje w Szkole Wina Winicjatywy, nieco inaczej prezentuję poszczególne style. Uważam, że skoro są na rynku, to mają swój sens, ktoś je kupuje. Stałem się bardziej demokratyczny. Masters of Wine pełnią dziś różne funkcje. Owszem, są tacy jak Tim Atkin MW, którzy nadal działają przede wszystkim jako krytycy, oceniają wina. Ale są też tacy, którzy kupują wina do Tesco, sieci sprzedającej w Wielkiej Brytanii ok. 300 mln butelek rocznie; tam już trzeba uwzględniać smak masowego konsumenta.

Są też tacy, którzy doradzają w winiarni w Mołdawii, jak zrobić wino na rynek brytyjski…

Tak. Trzeba rozumieć, że ludzie mają różne gusta, że sprzedają się wina, które z subiektywnego punktu widzenia zaawansowanego winomana są może nawet kiepskie. Myślę, że zmiana podejścia do degustacji i zrozumienie różnych stylów wina było najcenniejszą rzeczą, jaką wyniosłem z programu. Nawet jeśli dziś nie miałbym tych literek MW, to i tak byłbym do przodu.

Komentarze

Musisz być zalogowany by móc opublikować post.

  • Świetny wywiad. Panie Wojciechu jeszcze raz gratulacje!