Rok 2018 w mocnych alkoholach
Nie wszystko w polskim świecie mocnych alkoholi było w minionym roku mocne. Ale generalnie idziemy do przodu (albo wracamy do dobrych rzeczy, które już kiedyś zaistniały, a potem znikły). I jest to, powiadam Wam, okazja do radosnego toastu!
Mocne
1. Otwarto Muzeum Polskiej Wódki – Jest, jak niemal każde współczesne muzeum, nowoczesne, multimedialne i przyjazne dla zwiedzających. Wszystkiego można dotknąć (np. zboża czy ziemniaków, z których wódka powstaje), można sprawdzić swą wiedzę w tematycznym quizie, obejrzeć film w stylizowanej na lata 30. salce kinowej itd. itp. Słowem – dobrze się bawić, nabywając przy okazji trochę wiedzy. I to jest in plus. In minus – to, że instytucja bierze mocny przechył burty na historię i produkty Wyborowej i w ogóle – Pernod Ricard. Jeden przykład: na końcu trasy jest wizyta w barze, gdzie miły pan opowiada o różnicach między wódkami z różnych surowców, a zwiedzający degustują trzy napitki: z ziemniaków, pszenicy i żyta, przy czym wszystkie są z portfolio Wyborowej – odpowiednio to: Luksusowa, Ostoya i Wyborowa. Na mieście słyszy się głosy, że MPW to muzeum prywatnej firmy jedynie udające obiektywną placówkę i że powinno się przechrzcić na Muzeum Wyborowej. Jest w tym trochę racji, ale z drugiej strony rację ma też Pernod – wyłożył na inwestycję dużą kasę (4,3 mln zł), więc naturalne, że coś chce z tego mieć. Inwestorzy pozyskali dofinansowanie z UE (2,5 mln zł), państwo polskie – tradycyjnie – nie dorzuciło ani złotówki, choć tytuł projektu brzmiał „Utworzenie Muzeum Polskiej Wódki w celu zachowania dziedzictwa kulturowego historycznie polskiego produktu o Chronionym Oznaczeniu Geograficznym”, a korzyści wizerunkowe z jego realizacji są chyba oczywiste dla wszystkich. Ech…
2. Wydłuża się średnia półka – Wszyscy, rzecz jasna, chcielibyśmy być Jamesami Bondami i pić Dom Pérignon do śniadania. To samo z alkoholami mocnymi: fajnie by było poniżej – powiedzmy Taliskera 10 YO nie schodzić. Sęk w tym, że nie wszyscy jesteśmy milionerami i czasem budżet na coś nie pozwala. (Czytelników, którzy zazdroszczą krytykom hektolitrów darmowej drogiej gorzały, muszę rozczarować: to już nie to, co jeszcze 5-6 lat temu – importerzy przysyłają głównie próbki po 50-100 ml). Do czego zmierzam? Ano do tego, że koniecznie potrzebne są rzeczy tanie, a dobre. W 2018 tego typu produktów wyraźnie przybyło. Pojawiła się choćby Pomarańczówka Baczewskiego (55 zł/0,5 l) – nieprzesłodzona wódka na bazie delikatnego spirytusu ziemniaczanego, z soczystym owocem i dużą łatwością picia (szczegółowa recenzja w nr 7 Fermentu). Polecam także Gorzką Orzechową z Nisskoshera (29 zł/0,5 l). Nie ma może tej głębi i złożoności, co dobrze wyleżakowana nalewka (np. od Longinusa), ale absolutnie daje radę: smaki i aromaty są naturalne i nasycone, cukier zaś dozowano łyżeczką, a nie szuflą. Cytrynówka Podlaska z Polmosu Siedlce, robiona z ręcznie wyciskanych cytryn, to już klasyka. Szukajcie jej pod nową nazwą, która pojawiła się właśnie w zeszłym roku – Lemon Tree (28 zł/0,5 l). Mam nadzieję, że trend robienia przyzwoitych rzeczy i sprzedawania ich za rozsądne pieniądze utrzyma się. Obiecuję, że w 2019 będę uważniej go śledził i na bieżąco dawał Wam znać, co słychać – w Fermencie i na Winicjatywie.
3. Kraft walczy dzielnie – Mimo że państwo polskie nie jest zainteresowane wspieraniem małych destylarni (p. pkt. 2 w sekcji „Słabe”) kraftowcy nie załamują rąk i idą raźno naprzód. Michał Płucisz ogłosił, że odpala swoją Wolf & Oak na początku lipca tego roku. Destylarnia mieści się w Stanicy koło Wrocławia i będzie produkować trunki z żyta (okowitę i whisky), a także gin, wódkę i destylaty owocowe. Frant Doroty Żylewicz-Nosowskiej już działa. Pierwszym jej dziełem jest bardzo ciekawy Frant Edition 1 Wildflower – destylat z brzeczki na miód pitny (recenzji wypatrujcie w nr 8 Fermentu). Jak piszą Frantowcy w ulotce informacyjnej: „Każda nowa edycja Franta opierać się będzie na unikalnym koncepcie. Może być nim użycie ciekawego składnika, procesu destylacji lub interpretacji archiwalnych, historycznych receptur”. Wspieramy i kibicujemy!
4. Mamy polską whisky – Bo niby dlaczego mielibyśmy nie mieć? Skoro robią ją Szwedzi, Włosi czy Niemcy, to i my możemy. Na eksperyment zdecydował się jasienicki Toorank. Powstały dwie wersje – Wild Fields Original Single Grain Polish Whisky oraz Wild Fields Sherry Cask Single Grain Polish Whisky. Oba destylaty są żytnie i pochodzą z kolumny destylacyjnej. Pierwszy leżakował w nowych beczkach z polskiego dębu, uszczelnionych tatarakiem, wypieczonych, ale nie wypalanych, żeby zachować jak najwięcej aromatu drewna. Drugi – w beczkach po sherry o pojemności 250 l. Obie whisky są niebarwione karmelem i niefiltrowane na zimno. Za dobór beczek, kompozycję smakową i okres leżakowania (3,5 roku) odpowiadał John McDougall, który w branży działa od ponad 57 lat. Wcześniej pracował jako dyrektor zarządzający i master blender w tak szacownych gorzelniach jak Balvenie, Laphroaig, Tormore czy Springbank. Degustowałem obie wersje i wrażenia są pozytywne, a w przypadku Original – nawet bardzo (szczegółowe noty – w nr 8 Fermentu). Inicjatywa mnie cieszy, bo whisky to alkohol, którym łatwo zainteresować zagraniczne rynki i krytyków: przy odrobinie szczęścia renomę można zyskać błyskawicznie, co – jako człowieka uważającego się za patriotę – cieszy mnie również. Przykład za miedzą: Master Blender 8 Years Old Whisky ze słowackiej destylarni Nestville to Europejska Whisky Roku w kategorii „Mieszanki” w Whisky Bible 2019 Jima Murraya. Wielki sukces, wielki fejm. Warto czasami wyłamać się z narodowej konwencji.
5. Wykluł się nowy konkurs – Czyli Warsaw Spirits Competition, organizowany przez magazyn o mocnych alkoholach Aqua Vitae. Dla branży to dobrze, bo (przynajmniej chcę w to wierzyć) rywalizacja rodzi jakość. Dla zaproszonych do jury krytyków, takich jak ja, też dobrze, bo rzadko się zdarza możliwość spróbowania tylu różnych alkoholi w jednym miejscu (na WSC oceniliśmy 92 próbki). Nawet festiwale nie dają aż tak dobrej okazji, bo są przeważnie wąskotematyczne (wódka, rum, whisky itd.). Z tego wynika trzecia korzyść – dla Was, Szanownych Czytelników, bo jeśli coś ciekawego wyniucham, to się tym później dzielę – np. 90% panelu alkoholi mocnych w nr 7 Fermentu było pokłosiem WSC. Konkursom życzę więc, żeby się mnożyły, a producentów i importerów zachęcam do udziału.
6. Rumy wracają w wielkim stylu – Pamiętam to jak dziś. Był rok 2007, poszedłem odwiedzić koleżankę, która na co dzień mieszkała w Australii i właśnie przyjechała do Polski. Po obiedzie wyjęła butelkę australijskiego Bundaberga i nalała mi do tumblera solidną dawkę. Byłem zakłopotany. Mam pić rum ze szklanki, jak whisky? Przecież to się nadaje wyłącznie do drinków. W końcu – nie chcąc być niegrzeczny – zbliżyłem nos, zanurzyłem usta i… zakochałem się (w rumie, nie w koleżance). Od tego czasu jestem wielbicielem starzonych rumów – ich niebywała złożoność, intensywność aromatyczna i nieziemskie ciepło czynią je jednymi z największych osiągnięć sztuki destylacji. Inna sprawa, że czasem degustator staje bezradny wobec zapachów czy smaków egzotycznych, obcych naszemu kręgowi kulturowemu, które nie bardzo wie jak nazwać, ani do czego porównać.
Ostatnio ze starymi rumami nie było u nas najlepiej – jeden z importerów powiedział mi, że wycofał praktycznie całą ich ofertę, bo „zwykli” klienci przestali się nimi interesować, jedynie barmani w ogóle kupowali rumy – i to tylko te tanie i ze średniej półki, nadające się wyłącznie do koktajli. Na szczęście kategoria intensywnie się odnawia. W 2018 już po raz drugi odbył się we Wrocławiu bardzo udany Rum Love Festiwal, zawartość sklepowych półek też jest coraz ciekawsza. Chciałbym szczególnie polecić dwóch importerów. Pierwszy to The Last Port oferujący m.in. takie marki jak Kill Devil (seria rumów single cask, m.in. z różnych wysp karaibskich) czy Worthy Park z Jamajki. Drugi to Whisky Embassy dystrybuujący m.in. Compagnie des Indes czy Rom Club. Kilka arcyciekawych próbek od tego importera jest już w mojej szafie degustacyjnej – recenzji wypatrujcie w nr 8 Fermentu.
7. Dziwactwa kontratakują – Kocham najróżniejsze „fikoły”, czyli rzeczy absolutnie niestandardowe i bardzo mi było smutno, gdy jakiś czas temu rynek za bardzo „znormalniał”. W 2018 zaczęło się w tej kwestii coś poprawiać. Dystrybutorzy wracają do rzeczy dziwnych i bardzo dobrze, bo każdy taki destylat to zupełnie nowe doświadczenie, wyrywające nas z błogiego przeświadczenia, że o alkoholach wiemy już wszystko. Ostatnio zachwycił mnie np. Glendalough Poitín Mountain Strenght, czyli praprzodek irlandzkiej whiskey – o aromatach (głównie) zakwasu na żur owsiany oraz Marmite’a (recenzja w nr 7 Fermentu). Destylat jest importowany przez firmę Cerville Investments – i również od niej otrzymałem do degustacji armaniak Château du Tariquet Blanche – jak sama nazwa wskazuje – „biały”, czyli w ogóle nieleżakowany w beczce. Zrobiony jest w 100% z winogron odmiany folle-blanche i ma nieprawdopodobnie skoncentrowany, wręcz bolesny moszczowo-owocowy aromat (szczegółowej recenzji szukajcie w Fermencie nr 8). Należy podkreślić, że oferowane dziś „wynalazki” są nie tylko dziwne, ale też po prostu i zwyczajnie bardzo smaczne. Kiedyś różnie z tym bywało…
8. Słodkie maleństwa znów modne (i nieodmiennie przydatne) – Może powiecie, że to głupie, czy niepoważne, ale upieram się, że obecność na rynku destylatów w miniaturowych flaszeczkach jest niezwykle istotna z punktu widzenia nie tylko uzależnionych od swej pasji zbieraczy (Łukasz Czajka mógłby coś na ten temat powiedzieć), ale też „zwykłych” koneserów, którzy dzięki miniaturkom mogą poznawać nowe rzeczy tanim kosztem i bez ryzyka, że zostaną z „zero siódemką” czegoś, co im kompletnie nie posmakuje. Od chwili, kiedy poważnie zacząłem interesować się alkoholami i nabyłem swoje pierwsze maleństwa (były to szkockie whisky – na pewno Cragganmore 12 YO i chyba Dimple 15 YO) obserwowałem stopniowy wzrost obecności miniaturek na sklepowych półkach, a potem spadek – do prawie kompletnego zaniku. Aż tu, jak piszą w komiksach: WTEM! W ubiegłym roku nastąpił ponowny ich wysyp – i to zarówno jeśli chodzi o marki zagraniczne, jak i polskie – w małych opakowaniach dostępne są nie tylko wspomniane wyżej whisky Wild Fields (40 ml), ale też np. cała gama wódek Sieraków (50 ml). Nic tylko przebierać i wynajdywać własne ulubioności.
Słabe
1. Starka znów ma problemy – Gdy w lecie 2017 roku odwiedziłem firmę produkującą unikatowy w skali świata polski alkohol, wszystko tam kwitło. Nowy właściciel inwestował, remontował, cyzelował, destylował, kupował nowe beczki, rozlewał i sprzedawał starkę oraz z nadzieją patrzył w przyszłość. Upłynął od tej chwili rok i układanka się rozsypała. Firma przestała spłacać należności, w związku z czym jeden z wierzycieli zgłosił do sądu wniosek o ogłoszenie jej upadłości, sąd nie spieszy się jednak z wydaniem decyzji – impas trwa od sierpnia 2018. Impas jest również w kwestii prawnego umocowania władz spółki – na skutek ostatnich zmian własnościowych i związanych z tym niejasności, są dwa zarządy, które nawzajem zarzucają sobie nielegalność. W tej chwili Starką opiekuje się wyznaczony przez sąd zarządca przymusowy, którym jest Maciej Kasprzyk, ale – jak sam mi powiedział – trwa to już stanowczo za długo. Sąd powinien wreszcie zdecydować, czy ogłosić upadłość firmy, czy nie – jest to decyzja dla jej przyszłości kluczowa i im później zostanie wydana, tym dla niej gorzej. Jedno w tej sytuacji jest pewne: kupujcie Starkę, gdzie się tylko da i ile się da – nie wiadomo czy, kiedy i w jakiej postaci ją znowu ujrzymy.
2. Urzędnicy nie chcą powiedzieć, gdzie mają mikrodestylarnie, bo się wstydzą – Nasze kochane państwo nie jest zainteresowane legalizacją domowej destylacji (pewnie bojąc się spadku dochodów z akcyzy). Co za tym idzie, nie jest również zainteresowane wspieraniem mikrodestylarni i ustanowieniem dla nich podatku progowego, zależnego bezpośrednio od ilości wytworzonego alkoholu, tak jak to jest w krajach cywilizowanych, np. w Austrii. Pożytki z takiego rozwiązania dla rozwoju regionalnego i turystyki są oczywiste dla każdego, kto ma w głowie choć mililitr oleju. Oczywiste korzyści odnieślibyśmy również my – miłośnicy dobrych, nieszablonowych destylatów. Ale gdzie tam! Zmieniają się rządy, a nawet ustroje, a sytuacja jest nadal nienormalna, tak samo jak w przypadku osławionych banderol na winie. No i do tego ta cudowna narodowa hipokryzja – w każdej jednej pipidówie po 2-3 sklepy ze sprzętem do destylacji… czego? Wody? Polsko, Polsko – opamiętaj się!