Riojańskie post-scriptum
Jest 31 stycznia wieczorem, więc rzutem na taśmę, jak powiedziałby redaktor Szpakowski (powiedziałby też: czy to jest ta chwila?) próbuję się zmieścić w miesiącu Riojy. Najświeższe dzieje tej apelacji, które w swej wersji opisał Wojciech Bońkowski, przypominają w rzeczy samej dzieje każdego istotniejszego regionu w ostatnich mniej więcej dwudziestu latach: przez długie lata byłam piękna i niezmienna, kochano mnie i lubiono, ale potem przyszły nowe czasy, jakieś nowe indywidua zaczęły o winach pisać i wina tworzyć. Przestałam się podobać, więc zmieniłam się kompletnie, przebrałam od stóp do głów, lecz teraz owe indywidua i parę typków nowych zaczęli inaczej o winach pisać i inaczej je tworzyć, więc znowu trzeba było się przebrać, zostawić część nowych fatałaszków, ale wciągnąć stare gatki.
Podstawcie pod Rioję Burgundię, Piemont, Prawy Brzeg w Bordeaux, wyjdzie podobnie. Ruch dziejów jest, jak twierdził Giambattista Vico, spiralny, w tej chwili w dziejach wina jesteśmy na zakręcie powracającym – choć o piętro wyżej.
Skoro o powrocie mowa. Po lekturze tekstu Krzysztofa Dobryłki poświęconego w dużej mierze winom López de Heredia (znakomita jest ta analogia z Picasso!) uświadomiłem sobie, że sam zakreśliłem klasyczne koło. Po wstępnym neofickim okresie winomaństwa, kiedy podobało mi się mniej więcej wszystko poza Sofią, więc tym bardziej zachwycałem się rioją Lópeza de Heredia, szybko przyszła chwila, w której bardzo te wina znielubiłem – w obu kolorach, różowego wówczas nie znałem. Podchodziłem do nich, podobnie jak do każdej „starej” riojy, lękliwie, niczym dziecko do lekarstwa. Dziś je uwielbiam.
Co się stało z nami, bo przecież to nie tylko moja przygoda, że wracamy chętnie do początków, do smaków prehistorycznych z lat 80., z początku lat 90? Do beczki amerykańskiej, z której tak chętnie się w pewnym momencie szydziło? Przeszliśmy mniej więcej tę samą drogę co Rioja i inne apelacje, dziabnęła nas nowoczesność, wyleczyliśmy się stopniowo (już się nie podobała Ribera del Duero, ale jeszcze zachwycaliśmy się pierwszymi rocznikami Douro Boys), wróciliśmy (nie całkowicie, ale w jakiejś mierze) do punktu wyjścia.
Trochę żałuję, że we Francji takich mastodontów jak López de Heredia jest mało. Tyle, co kot napłakał. W takim Bordeaux nie ma ich w ogóle – poza jednym gościem w Margaux, którego wszyscy mają za dziwaka. Kiedy robię remanent w dziale zachwytu, to widzę, że największe medoki, jakie piłem, pochodziły z lat 80., z czasów, gdy nie było zielonych zbiorów, selekcji laserowej gron i czego tam jeszcze, a pierwsze wina stanowiły nie 50-60% jak dzisiaj – lecz 90% produkcji. I nie sądzę, by była to tylko kwestia wieku tych win.