Mistrzowie dnia codziennego
Medale rozdane. Andrzej Strzelczyk zasłużenie zdobył tytuł najlepszego polskiego sommeliera A.D. Konkurs konkursem, ale mistrzem został dla mnie już dawno. I to nie dlatego, że w poprzednim edycjach przegrywał złoto i srebro o włos, czyli jakiś drobny szczególik w najeżonym trudnościami, wyczerpującym fizycznie i psychicznie finale (zwycięzca zdobywa zwykle ponad 900 punktów, czyli zadecydować może bez mała ustawienie palca na szyjce butelki w czasie nalewania). Andrzej Strzelczyk jest dla mnie mistrzem, bo wielokrotnie obserwowałem go przy pracy w restauracji i zawsze emanował profesjonalizmem i taktem, czyli mieszanką niezbędną dobremu sommelierowi.
Wymowny stał się dla mnie spontaniczny komentarz, zamieszczony przez nieznaną Czytelniczkę pod naszym wywiadem z wczorajszym zwycięzcą. Niejaka pani Zofia tak pisała:
Miałam przyjemność być obsługiwana przez Niego w La Rotisserie… Pełen profesjonalizm, spokój, kultura osobista i duża wiedza. W niczym nie odstawał od sommelierów z dobrych restauracji paryskich. …Wybrnął z gracją z trudnej sytuacji.
I to właśnie chodzi! Cierpliwa, konsekwentna praca na co dzień z gośćmi, klientami, którzy doceniają te wysiłki, wracają do restauracji, zapamiętują tych naszych sommelierów, traktują ich jako punkt odniesienia. To samo mogę powiedzieć nie tylko o Andrzeju Strzelczyku czy Pawle Demianiuku, ale i innych młodzianach, którzy tym razem do finału się nie dostali (niekiedy też o parę punkcików). Mają po 22, 23 lata, a z dużą swobodą poruszają się po świecie win, świetnie sobie radzą w realiach restauracyjnych, znają swoich gości, ich gust i preferencje.
Powiedzmy sobie szczerze, że konkurs sommelierski taki jak wczorajsze Mistrzostwa Polski to jest sztuczna rzeczywistość. Ma tyle wspólnego z prawdziwym życiem, co konkurs pianistyczny z graniem koncertów dla publiczności albo nagroda Nobla z wieczorkiem literackim. W prawdziwym życiu nie ma większego znaczenia, czy w roczniku 2002 zrobiono Tignanello albo czy butelkę wina czerwonego uda się zdekantować w 360, czy może w 380 sekund. Oczywiście konkursy są potrzebne, integrują środowisko, mobilizują sommelierów; a skoro je organizujemy, muszą mieć jakieś zasady.
W rzeczywistości jednak sommelier nie dobiera dowolnego wymyślonego wina do nieznanego sobie dania przed 200-osobową publicznością, tylko pracuje nad połączeniami przez wiele tygodni. Nie degustuje w ciemno Savagnin z Leclerka na czas i na punkty, tylko odkrywa coraz nowsze niuanse w piętnastej butelce dobrze znanego sobie wina, które sam umieścił w karcie. Tak naprawdę złote medale polscy sommelierzy zdobywają każdego dnia, z każdą sprzedaną butelką, z każdym zarekomendowanym połączeniem. Możemy się tylko cieszyć, że takiej konkurencji mamy wielu mistrzów.