Bóg, tradycja i wino
Wyobraźcie sobie kraj, w którym ludzie na kolację u znajomych przychodzą ubrani w tradycyjny strój regionalny. Kobiety w zielonych sukniach do kostek, z karczkiem, w białej koszuli z dużym dekoltem ozdobionym koronką. Mężczyźni w krótkich rybaczkach ze skóry i podkolanówkach.
Wyobraźcie sobie, że idziecie na koncert do filharmonii i tak samo ubranych ludzi widzicie wśród publiczności odstrojonej w garnitury i wieczorowe suknie. A w niedzielny poranek przed wypełnionymi po brzegi kościołami goście weselni to w połowie reprezentanci dobrze utrzymanej, połatanej tu i tam, ze śladami od zbyt rozgrzanego żelazka tradycji. I nie, nie są to ci starsi goście. To ludzie po trzydziestce, ramię w ramię z pradziadkiem, którego spodenki błyszczą na tyłku od kilkudziesięcioletniego ich wycierania na kościelnej ławce.
Na „dzień dobry” pozdrowią Was raźno „niech będzie pochwalony” zarówno na ulicy, w hotelu, jak i na poczcie.
To kraj, w którym rolnictwo pełni bardzo ważną rolę. Jest tu jedno duże miasto, poza tym raczej małe miasteczka i wsie – niezwykle zadbane i dość do siebie podobne. Oczywiście jest to kraj winiarski, bo po cóż miałabym pisać o innym. A wina naleją Wam tu do najwspanialszych, najlżejszych, tak cienkich, że aż elastycznych kieliszków świata…
Ubrani w dżinsy Armaniego, paski od Gucciego i świetne włoskie buty winiarze opowiadają mi, że ich dziadkowie, a nawet ojcowie uważali uprawę wina za taki sam zawód jak uprawę cebuli czy buraka. Ot, sposób na życie, nic prestiżowego, żadnej w tym filozofii. Trzeba zebrać, co da ziemia i sprzedać dalej. I też tamtejsze wina do najwybitniejszych jeszcze 20 lat temu nie należały (choć znajdą się chlubne wyjątki). Dopiero od niedawna się o nich mówi, a słowo „winiarz” zaczyna wzbudzać zainteresowanie i pewien podziw zarówno w kraju, jak i poza jego granicami (na przykład u nas). Oznacza też pieniądze, co widać po moich rozmówcach.
W większości restauracji i sklepów na półkach znajdziecie same bieżące roczniki. Kiedy ktoś proponuje wam do degustacji coś „naprawdę starego” nie spodziewajcie się zniszczonej zębem czasu, pożółkłej etykiety. Pewnie dostaniecie coś z 2009, może 2008, jak los się do Was uśmiechnie… W tym kraju wciąż uważa się, że wino z poprzedniego rocznika jest już za stare i pija się same młodziaki, nawet jeśli jest to riesling ze świetnego siedliska. A szkoda, bo winiarze już to zrozumieli i ja też już to wiem, że ich rieslingi leżakować mogą naście lat i wychodzi im to tylko na dobre.
Nie, nie mam na myśli Niemiec, o których ostatnio pisał Andrzej Strzelczyk. Tu, w tym kraju z piciem za młodych win jest znacznie gorzej, bo klient, gość restauracji często nie jest w ogóle świadom potencjału win swojego regionu. A ja piłam przecież czternastoletniego grünera, który tryskał rześką kwasowością i pięknym owocem i zmylił tamtego wieczoru wszystkich (zarówno winiarzy, jak i dziennikarzy). Mógłby stanąć w szranki z najlepszymi mozelskimi rieslingami i pokonać ich jednym czystym ciosem z półobrotu.
Teraz już wiecie, że chodzi o Austrię. Grüner mnie zdradził. Grüner, który z niektórych siedlisk był łudząco podobny do rieslinga i nie zamierzał poddać się po roku czy dwóch.
Nowa Austria to winiarski długodystansowiec. Wina charakteryzujące się elegancją i czystością, z dużym szacunkiem dla tradycji regionu i ziemi. Jacy ludzie, takie wina. Te lepsze warto odłożyć na później, choć plusem ich jest to, że i teraz smakują świetnie. Jeśli będzie okazja polecam jednak sięgnąć po wina starsze i te bardzo stare, po wina pomarańczowe i po aromatyczne gemischter Satz, o którym w kolejnym tekście.
Do Austrii podróżowałam na zaproszenie Österreichische Traditionsweingüter oraz Donau Niederösterreich Tourism.