James Bond: licencja na zaprawianie
Za nami premiera Nie czas umierać – najnowszego filmu z Jamesem Bondem. 007 od zawsze pije luksusowo i dużo (według wielu – za dużo), ale dlaczego to robi? Oto jest pytanie!
Zaczęto je stawiać dopiero niedawno, ale najprostsze z odpowiedzi („bo lubi”, „bo tacy byli faceci w czasach, w których go stworzono”) już przestały nas zadowalać. Do Bonda dobrali się literaccy strukturaliści, historycy i antropolodzy kultury, a nawet spece od uzależnień. Dobrałem się i ja, gdyż – jak powiada Koźma Prutkow – „każdy jeden krawiec ma swój własny pogląd na sztukę”.
Kawaler, nerwus, pedant
Zapominanie o tym, że filmowy Bond ma literacki pierwowzór, jest dość powszechne, zwłaszcza w Polsce. W PRL-u i książek, i filmów o najlepszym agencie świata zakazano. Kiedy już było wolno, zaczęło się od kaset wideo i kinowej premiery Licencji na zabijanie w 1990 roku. Książki wlokły się w ogonie tej rewolucji: na (prawie) pełną edycję dzieł Iana Fleminga spod jednej translatorskiej ręki trzeba było czekać aż do 2008 roku – wypuściło ją Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita w tłumaczeniu i z komentarzami Roberta Stillera, fachowca nie tylko od literackich przekładów (Nabokov, Burgess), lecz także wojska, szpiegostwa, broni i tematów pokrewnych – by wspomnieć choćby jego tłumaczenia Ze śmiertelnego zimna Johna le Carrégo, czy Okrętu II Buchheima.
Wskutek tego w potocznej świadomości funkcjonuje głównie Bond celuloidowy, a nie papierowy. To zaś przekłada się na recepcję postaci. W filmach 007 pije eleganckie trunki głównie z przyczyn służbowych, gdyż jego przeciwnicy obracają się w luksusowym świecie – Bond musi robić to, co oni, żeby nie wzbudzać podejrzeń. W książkach jest to bardziej skomplikowane, bo James ma psychikę, na którą w akcyjniakach zwyczajnie brak czasu.
Operacja Piorun zaczyna się sceną przeraźliwego kaca naszego protagonisty, który poprzedniego wieczoru wypił 11 whisky z sodą i w związku z tym głupio grał w brydża, co zaowocowało utratą 100 funtów i pretensjami od karcianego partnera. Potem (jak to zwykle na kacu) jest tylko gorzej. M, zwierzchnik 007, wzywa go i przedkłada mu raport z badań medycznych: „Jeżeli [Bonda] nie pochłaniają wyczerpujące obowiązki – czytamy – badany codziennie spożywa przeciętnie około pół butelki alkoholu objętości trzech czwartych litra o mocy 30‒35 proc. (…) Wypala też 60 [sic!] papierosów dziennie, z bałkańskiego tytoniu, o wyższej zawartości nikotyny niż inne”. Agent ma w związku z tym ciśnienie „nieco podwyższone” (160/90 – dziś już za 140/90 dostaje się surową reprymendę od kardiologa) i bóle mięśniowe”. Pacjent głupio tłumaczy się szefowi, że owe bóle to od golfa („człowiek się spoci, a potem siedzi w przeciągu”), a picie od bezczynności z braku misji – z Moonrakera dowiadujemy się, że tylko „2‒3 razy do roku trafiało się jakieś zadanie wymagające jego szczególnych umiejętności”, a resztę czasu spędzał na szkoleniach i czytaniu raportów. Do sekretarki M, panny Moneypenny mówi: „Po prostu wolę umrzeć z przepicia niżeli z pragnienia. A co do papierosów, to naprawdę tylko dlatego, że nie wiem, co zrobić z rękoma”. M nie łapie takich dowcipów, tym bardziej że raport grzmi: „[Badany] nie przyjmuje sugestii, że nadużywanie tego rodzaju nie zapobiega na- pięciom wynikającym z jego zawodu i prowadzić może jedynie do stanu zatrucia, powodującego w końcu obniżenie jego sprawności w wykonywaniu obowiązków służbowych”. Zwierzchnik się wkurza i wysyła 007 do zakładu leczniczego Shrublands niejakiego Joshuy Weina, gdzie alkohol jest zakazany, a za smakołyk robi np. „wiąz odsłodowiony na ślisko”; jedyną używką pozostaje brązowy cukier, który kuracjusze na pociechę żrą garściami.
Bond po opuszczeniu kliniki czuje się świetnie, ale nabiera obaw, że skoro zaczyna mu się to podobać, widocznie traci męskość (a więc kompleksik!). Jego szkocka gospodyni May ze łzami w oczach ubolewa, że jej chlebodawca „przestał być sobą”, a Moneypenny konstatuje w rozmowie z biurową koleżanką, że „dla mężczyzn najlepsza jest jednak kuracja szampanem. Robią się od tego okropni, ale tak po ludzku. Jak zaczynają się robić na bosko, dopiero nie można z nimi wytrzymać”. I wszystko wraca do normy.
W powieściowym Goldfingerze chodzi już o problemy egzystencjalne, może nie na miarę Bergmana, ale jednak. Wychylone na lotnisku w Miami dwa podwójne bourbony skłaniają twardziela do rozmyślań o życiu i śmierci: zaczyna podejrzewać, że zabity przez niego kantem dłoni złoczyńca miał jednak jakąś duszę. Kiedy alkohol rozpełza się po mózgu, jest już prawie pewien, że „to coś, co uszło z parszywego meksykańskiego bandziora, było czymś większym niż cały Meksyk”. W tej chwili odwołują lot do Londynu i Bond, który „nie upił się ani razu od lat”,postanawia z premedytacją to zrobić („Za dużo napięcia, za dużo wspomnień” – komentuje narrator).
Vesper Lynd jest bohaterką pierwszej powieści Casino Royale i filmu pod tym samym tytułem z 2006. Agentką MI6, zdrajczynią, dziewczyną Bonda i jego niedoszłą żoną. W książce, podczas pierwszej wspólnej kolacji, James powierza jej pewien sekret. Piją wódkę (no name, bardzo zimną), a potem szampana. Bond wybiera Taittingera 1945, na co sommelier poleca Blanc de Blancs Brut 1943, a 007 łaskawie się godzi: „– Marka nie jest powszechnie znana, ale to chyba najlepszy szampan na świecie – wyjaśnił swojej towarzyszce. Nagle uśmiechnął się, łapiąc się na pretensjonalności ostatniego komentarza. – Musisz mi wybaczyć – powiedział. – Wręcz absurdalną przyjemność sprawia mi komponowanie tego, co jem i piję. (…) To przesadna skrupulatność i starokawalerski zwyczaj, ale kiedy pracuję, zwykle jadam samotnie, a dzięki takim szczegółom posiłki stają się ciekawsze”. Z takim szampanem – bezsprzecznie!
Ciężki luksus, lekki snob
Wspomniałem o strukturalistach. Umberto Eco jest autorem nie tylko Imienia róży, ale też prac teoretycznoliterackich. Jedna z nich nosi tytuł Struktury narracyjne u Fleminga. Eco upatruje sukcesu książek o Bondzie m.in. w tym, że autor stosował w nich tzw. opozycje, czyli podświadomie uwielbiane przez czytelników schematy parowania postaci i wątków, odwołujące się do prastarych mitów. Takimi opozycjami są choćby Miłość – Śmierć, Lojalność – Zdrada, Kobieta – Bond, Bond – M itp. Jedna z nich to Luksus – Wyrzeczenia. Czytelnik uwielbia, gdy Najlepszy Agent Jej Królewskiej Mości sobie folguje, bo przecież za te wszystkie starania ocalenia świata to mu się po prostu należy. A że ocalany jest świat, a nie powiat, to i Luksus musi być na najwyższym poziomie. Zwolennicy biografizmu dodają, że przepych w Bondzie wziął się także po części z wojennej i powojennej biedy Fleminga. Podczas II wojny światowej i długo po niej (do lipca 1954) w Anglii obowiązywała restrykcyjna reglamentacja żywności: dość rzec, że zwykłemu obywatelowi przysługiwało jedno jajko na tydzień, wegetarianom i kobietom w ciąży dwa, a dzieciom i niektórym chorym trzy. Szampana nie uwzględniono. Wystawne jedzenie i trunki musiały się Flemingowi śnić po nocach i całkiem możliwe, że z tych snów przelazły na karty książek. Bond pije więc nie tylko dobrze i drogo, ale też troszkę ostentacyjnie, nawet jeśli nie musi w ten sposób kamuflować się w środowisku bogatych snobów – agent niejako w zastępstwie autora lubi pokazać, że nędza się skończyła i już go stać – i żeby nawet dla tych, co słabo się znają, było to oczywiste. A zatem: jeśli szampan, to nie jakieś butikowe wymysły w rodzaju René Geoffroya, tylko Grandes Marques – w książkach głównie Veuve Clicquot czy wspomniany Taittinger, w filmach – rocznikowy Bollinger i Dom Pérignon. Czyste wódki (w Vodka Martini lub solo) są „polskie albo rosyjskie” (w książkach), a w filmach – modne i powszechnie kojarzone (Stolichnaya, Smirnoff). Z kolorowych: Jim Beam, Metaxa, Courvoisier, The Macallan, Talisker. Stać go praktycznie na wszystko, bo mimo że – jak dowiadujemy się z powieści Goldfinger – zarabiał rocznie tylko 4200 dolarów (w 1959; dziś jakieś 37,4 tys.) – to podczas misji „mógł wydać, ile chciał”. Rzecz jasna kinowe realizacje determinuje product placement, dlatego na ekranie pojawiają się raczej tylko te zapłacone trunki (o których przeważnie bohaterowie nie wspominają ani słowa), a niezapłacone odwrotnie – czasami się o nich mówi, ale bez pokazywania. Na tej zasadzie w Casino Royale i Spectre miga Château Angelus 1982 (w obu przypadkach w wagonie restauracyjnym), a w Tylko dla twoich oczu słyszymy dialog o greckiej roboli – zresztą z dwoma zabawnymi kiksami – ale o tym za chwilę.
Snobizm Jamesa Bonda przejawia się nie tylko w piciu rzeczy dobrze rozpoznawalnych jako posh, lecz także w drobnych narowach – czasami pić musi inaczej niż wszyscy. Najbardziej znanym przykładem jest koktajl Martini, który 007 (często, chociaż nie zawsze) każe przyrządzać wstrząśnięty, niezmieszany i na wódce, nie na tradycyjnym ginie. Skąd się to u niego i u autora wzięło? Vodka Martini w literaturze miksologicznej pojawia się po raz pierwszy w roku 1951 pod nazwą Vodkatini w Bottoms Up Teda Sauciera. Saucier był specem od promocji w nowojorskim hotelu Waldorf-Astoria i obracał się w wykwintnym towarzystwie. Przepis usłyszał od Jerome’a Zerbe’a, fotografa gwiazd w klubach na Manhattanie i redaktora kroniki towarzyskiej w Town and Country. Jest to 45 ml czerwonego Smirnoffa i 15 ml wytrawnego białego wermutu, zmieszane i przybrane twistem ze skórki cytrynowej. U Fleminga Martini z wódką pojawia się po raz pierwszy w końcowej scenie powieści Żyj i pozwól umrzeć. Przyrządza mu je w shakerze Solitaire – wróżka i „przymusowa narzeczona” gangstera Byka, którą Bond wyrywa z jego łap. Dziewczyna mówi, że jeszcze nigdy czegoś takiego nie piła i że w takiej proporcji (wódka – wermut 6:1) to będzie chyba strasznie mocne. Powieść wyszła w 1954 roku, więc autor, pisząc ją, zapewne znał recepturę – albo z Sauciera, albo z pobytu w Nowym Jorku, i na pewno jej nie wymyślił. Tak samo zresztą jak i ginowo-wódczanego koktajlu Vesper z Casino Royale – po raz pierwszy przyrządził go Flemingowi jego przyjaciel i biograf Ivar Bryce, a pisarz nadał mu tylko nazwę: w książce jest to imię ukochanej, pierwotnie chodziło zaś o nieszpory (ang. Vespers). Fleming zasłyszał to określenie u znajomych na Jamajce, którzy ochrzcili tak swego pomysłu koktajl na rumie, świeżych owocach i ziołach – żartobliwa nazwa odnosiła się do pory jego serwowania tuż przed kolacją i wieczornego chrześcijańskiego nabożeństwa z Liturgii Godzin.
Upodobanie Bonda do wódki (koniecznie rosyjskiej lub polskiej) ma uzasadnienie w biografii agenta: z powieści Moonraker dowiadujemy się, że 007 pracował w brytyjskiej ambasadzie w Moskwie pod dyplomatyczną przykrywką i nauczył się od Rosjan pić czystą – m.in. z pieprzem, który jakoby miał neutralizować fuzlowe zanieczyszczenia. Preferowanie wódki, a nie ginu może też mieć powód medyczny. W powieści Goldfinger tytułowy złoczyńca, fachowy chemik i abstynent, ostrzega Bonda przed alkoholem, mówiąc, że zawsze zawiera on śladowe ilości różnych trucizn. Bond odparowuje: „Może dlatego przeszedłem ostatnio na wódkę. Mówiono mi, że bardzo pomaga jej filtrowanie przez węgiel aktywowany”. To samo zresztą ze słynnym wstrząsaniem – wstrząśnięte Martini (które amerykańscy barmani zaczęli przyrządzać już w latach 30. ubiegłego wieku) jest troszkę słabsze niż mieszane, bo podczas szejkowania odrywają się i roztapiają mikroskopijne kawałki lodu. Te wszystkie zabiegi mogą być echem starań samego Fleminga, który przez całe dorosłe życie starał się pić mniej i zdrowiej, ale nie bardzo mu to wychodziło – co przypłacił zawałem serca w wieku zaledwie 56 lat. Częste pisanie o wódce może też mieć źródło w biografii, tym razem jego własnej – kto wie, czy nie wzięło się z jego domniemanej znajomości (romansu?) z Krystyną Skarbek – polską superagentką służącą w brytyjskiej SOE podczas II wojny światowej i uważaną za pierwowzór Vesper Lynd.
W filmach Vodkatini jest nie tylko jednym z głównych atrybutów głównego bohatera (W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości serwuje nam ją już w animowanej czołówce, w kieliszku pomalowanym we wzór brytyjskiej flagi), lecz także przedmiotem żartów, nierzadko udanych. W Spectre, w pociągu przemierzającym afrykańską pustynię Bond pyta swą towarzyszkę, doktor Swann, czy zamówić jej drinka. Ona odpowiada, że nie jest pewna, bo po mocnych alkoholach szaleje. Bohaterowie przekomarzają się, flirtują, po czym piękna pani doktor zamawia Vodka Martini dirty, co można przełożyć jako „frywolne”, czy nawet „sprośne”, ale też całkiem niewinnie, bo dirty Martini to wersja z odrobiną zalewy z zielonych oliwek. A w Śmierć nadejdzie jutro 007 przykazuje barmanowi, by włożył do szejkera dużo lodu, „jeśli to oczywiście nie problem”. Oczywiście. Rzecz dzieje się w lodowym pałacu na Islandii.
Nazywam się błąd, James Błąd
Fleming wykreował świetnego i supersprawnego agenta, ale na pewno nie nadczłowieka. Scenarzyści, zwłaszcza w epoce Rogera Moore’a tak przerysowali 007, że stał się niemal swą własną karykaturą: sam jeden potrafił wykończyć pluton świetnie uzbrojonych przeciwników, wyskoczyć z samolotu bez spadochronu i się nie zabić, bez wysiłku uwieść dowolną kobietę. Znał się też świetnie na wszystkim, nie wyłączając trunków. Sęk w tym, że częstokroć wkładano mu w usta obiegowe dyrdymały albo zwyczajne głupstwa.
W Żyje się tylko dwa razy James odwiedza Japonię. Gdy miejscowy tajniak Tygrys Tanaka pyta go, czy lubi sake, Bond odpo- wiada, że tak, „zwłaszcza gdy – jak ta – jest podana we właściwej temperaturze, czyli 98,4 stopnia Fahrenheita [36,89°C]”. Mamy tutaj odbicie powszechnej bujdy o tym, że Japończycy piją swój narodowy trunek „w temperaturze ludzkiego ciała”. W istocie jest wiele odmian sake i każda smakuje najlepiej w ściśle określonej temperaturze, od 0 do 50°C – tych przedziałów temperaturowych jest aż 11, a w uproszczonym systemie 5 – wielu producentów umieszcza na butelkach informację, do jakiego poziomu dany napitek podgrzać lub schłodzić. Problem z temperaturą mamy też w Goldfingerze. Bond poucza swoją kochankę, karcianą oszustkę Jill Masterson: „– Nie pije się Dom Pérignona, jeśli ma powyżej 38 stopni Fahrenheita. To tak, jakby słuchać Beatlesów bez stoperów w uszach”. 38°F to ledwie 3,33°C, a – jak to napisał w „filmowym” numerze Fermentu Tomasz Prange-Barczyński – „picie jakiegokolwiek szampana w tej temperaturze powinno być karane więzieniem”. W Tylko dla twoich oczu nasz ekspert odmawia kieliszka roboli z Kefalinii jako zbyt aromatycznej i prosi o „aspro [gr. białe] od Theotakiego”. Winiarz naprawdę nazywa się Theotoky, ale mniejsza z tym – najzabawniejsze, że jego aspro zawiera aż 90 proc. roboli. W Diamenty są wieczne 007 dialoguje z M o sherry: „– Niezwykle udana solera. Rocznik ’51, jak mniemam? – Sherry nie ma rocznika, James. – Miałem na myśli rok założenia solery. 1851”. Aż przypomina się finałowa scena Skrzydełko czy nóżka, w której Louis de Funès jako wielki krytyk kulinarny Duchemin rozpoznaje w ciemno Château Léoville-Las Cases 1953, wyłącznie je oglądając.
Na temat alkoholi mocnych Bond wymądrza się rzadko, ale też mu się trafia. W Goldfingerze, podczas kolacji w klubie z M i pułkownikiem Smithersem z Bank of England, narzeka na stary koniak: „– Ma ze 30 lat, ale niedbale go skomponowano – za dużo Bons Bois”. Słyszał, że dzwonią, ale nie wie, w którym kościele. Destylaty z podapelacji Bons Bois faktycznie uważa się za dużo mniej szlachetne i wyrafinowane niż te z Grande i Petite Champagne czy nawet Borderies, ale właśnie dlatego nikt przy zdrowych zmysłach nie użyłby ich do stworzenia tak starego i zapewne drogiego koniaku – kompozycję oparto by prawdopodobnie na Grande i Petite Champagne. Poza tym Bons Bois dojrzewa bardzo szybko – po 30 latach koniak pachniałby jak skład tartaczny. Tak że przykro mi, Dżimuś, ale znów pleciesz androny. M miał chyba to samo zdanie, bo osadził swego podwładnego ostro: – Dzisiaj wykłada pułkownik Smithers!
Jak sflambirować wroga
Głównym zajęciem Bonda jest, jak wiadomo, zabijanie i okaleczanie w walce rozmaitych łotrów. I w tym alkohol też mu pomaga – często używany jest jako broń. Dzieje się to głównie w filmach, bo z definicji jest bardzo filmowe. W Operacji Piorun 007 zostaje uprowadzony przez bandę zbirów (i jedną zbirówę) z organizacji Widmo. Gdy samochód, którym jadą przez Nassau, trafia na uliczną fiestę, jeden z jej uczestników namolnie częstuje bandziorów białym rumem Bacardí. Bond, widząc że zbirówa akurat przypala sobie papierosa, wykopuje z dłoni imprezowicza otwartą flaszkę, która wpada do auta: źli ludzie stają w płomieniach, a agent zmyka.
W Diamenty są wieczne płatni mordercy, Wint i Kidd, podszywają się pod stewardów na pokładzie wypasionego liniowca i usiłują wykończyć 007 za pomocą ukrytej w deserze bomby. Popełniają jednak kilka błędów: Wint mocno pachnie wodą kolońską (co dyskwalifikuje go jako sommeliera) i używa gazowego otwieracza (zły gust); poza tym nie wie, że podany przezeń Mouton Rothschild to klaret – czyli, w angielskiej nomenklaturze, czerwone bordeaux. Bond orientuje się, że kelnerzy są fałszywi, wywiązuje się walka i obaj dranie kończą za burtą: Wint rozerwany w locie własną bombą, a Kidd – sflambirowany koniakiem Courvoisier.
W Świat to za mało Bond przychodzi do gabinetu M, a ta częstuje go Taliskerem. 007 robi coś niezgodnego z koneserską etykietą – wrzuca do szklanki lód. Na jego palcach ukazuje się dziwna pianka i Bond uświadamia sobie, że pieniądze sir Roberta Kinga, które odzyskał i przywiózł do siedziby MI6, a których wcześniej dotykał, pokryte są materiałem wybuchowym, który zareagował z wodą. Sir Kinga, który idzie do skarbca po swoją własność, nie udaje się już uratować, ale Bond rusza w pościg za tajemniczą snajperką, która pojawia się na miejscu eksplozji, co jest początkiem (jak zwykle wygranej) bitwy 007 ze Złem.
Może jednak trochę za dużo, sir
Żarty z tego, że Bond lubi się napić, robił sobie już Fleming, nie stronili też od nich filmowi scenarzyści. W powieści W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości 007 wyjeżdża do alpejskiego kurortu, w którym Ernst Stavro Blofeld, szef złowieszczej organizacji WIDMO, za pomocą hipnozy przygotowuje grupę niewinnych dziewcząt do akcji sabotażowej mającej zniszczyć angielskie rolnictwo. Bond potrzebuje zapisać ich nazwiska, ale tak, aby w razie wpadki wróg nie wiedział, że to zrobił. Notuje je więc na pustej stronie paszportu własnym moczem – najstarszym w dziejach atramentem sympatycznym uwidaczniającym się po podgrzaniu papieru. Gdy potem w MI6 oddaje zapiski „do wywołania”, na swoim biurku oprócz paszportu i listy nazwisk znajduje niepodpisaną notatkę: „Atrament wykazuje nieco zwiększone stężenie kwasu moczowego. Często świadczy to o nadmiarze alkoholu we krwi. Ostrzega się przed skutkami”. W filmie Śmierć nadejdzie jutro nasz agent – świeżo wykupiony z północnokoreańskiej niewoli – jest skanowany na wojskowym okręcie w celu identyfikacji. Widzimy 007 leżącego pod aparaturą i głos doktora z offu: „Wszystkie narządy wewnętrzne sprawne – poza wątrobą. To z całą pewnością on”.
Owe wygłupy to jednak nic. W 2018 roku grupa nowozelandzkich i angielskich naukowców opublikowała w The Medical Journal of Australia artykuł pod tytułem bardzo podobnym do mojego (Licence to swill: James Bond’s drinking over six decades – Licencja na chlanie: picie Jamesa Bonda przez sześć dekad). Artykuł (zaprawdę godny Ig Nobla) analizuje wszystkie 24 filmy z Bondem z lat 1962‒2015. Raport jest miażdżący. 007 spełnia aż 6 na 11 kryteriów alkoholizmu według DSM-5 (używany na całym świecie podręcznik diagnozowania zaburzeń psychicznych Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego). Co prawda Dżimuś nie ma jeszcze zespołu abstynencyjnego (pkt 11), ale na przykład często „pije więcej lub dłużej niż zamierzał” (pkt 1), a po spożyciu „podejmuje działania ryzykowne” (pkt 8): bójki, prowadzenie pojazdów mechanicznych, hazard, obsługę skomplikowanych maszyn lub urządzeń (reaktorów i bomb atomowych nie wyłączając), kontakt z niebezpiecznymi zwierzętami oraz przygodny seks, i to w dodatku bez gumki. Autorzy ubolewają, iż 007 preferuje spirytualia i mocne drinki, a piwo pił tylko cztery razy. Są przerażeni rekordem, który nasz bohater ustanawia w Quantum of Solace: w samolocie do Boliwii wypija sześć koktajli Vesper. Wyliczają (ustalając wagę Bonda na 84 kg), że miał wtedy we krwi 3,6 promila; boją się o jego życie, bo dawka śmiertelna to 4‒6 promili, oczywiście nie licząc słowiańskich rekordzistów.
Specjaliści nie rozgrzeszają Bonda, ale zwracają uwagę na wiele czynników środowiskowych sprzyjających nadużywaniu: piją jego przeciwnicy, koledzy z pracy (w tym bezpośredni przełożony M – również w biurze, częstokroć namawiając Bonda), a także większość jego kobiet. Bond jest zbyt obciążony obowiązkami i prawdopodobnie zapija stres pourazowy wywołany częstym torturowaniem go i koniecznością zabijania ludzi. Lubi też eksponować siebie jako konesera, co prowadzi do ciągłego gadania o alkoholu i nie pomaga przestać o nim myśleć. Raport zaleca skierowanie szpiega na profesjonalną terapię i kilka doraźnych strategii. MI6 musi odciążyć swego najlepszego człowieka – misje powinny być bardziej zespołowe, a sam 007 winien przejść szkolenie negocjacyjne – wówczas mógłby rozwiązywać większość spraw, przeciągając złoczyńców na swoją stronę, po prostu robiąc im wodę z mózgu, a nie dziurę w głowie. Rozwijanie nieszkodliwych zainteresowań pozwoliłoby zaś Bondowi imponować czym innym niż znajomość rocznikowych szampanów. Jako jedną z opcji wskazuje się lepidopterologię, do której Dżimuś ma ewidentny dryg – w filmie W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości wdaje się w fachową dyskusję o rusałce wierzbowcu, kiedy odwiedza w domu M i ogląda jego prywatną kolekcję.
Czy to wszystko jest możliwe? Obawiam się, że w dobie coraz większej politycznej poprawności – tak. Obym jednak nie dożył chwili, w której 007 uprzejmie przekonuje Blofelda do kapitulacji przy szklance mleka, a w wolnych chwilach konserwuje swoją ko- lekcję łuskoskrzydłych. Sam musiałbym się wtedy upić. Z rozpaczy.