Winicjatywa zawiera treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich.

Treści na Winicjatywie mają charakter informacji o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz.U. 2012 poz. 1356).

Winicjatywa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, zbierając anonimowe dane dotyczące korzystania z portalu (strona wejścia, czas trwania wizyty, klikane linki, strona wyjścia, itd.) za pomocą usługi Google Analytics lub podobnej. Zbierane dane są anonimowe – w żaden sposób nie pozwalają na identyfikację użytkownika.

Opuść stronę

Etykietka też może nabić w butelkę

Komentarze

W metrze paryskim plakaty Secours Populaire Français, czyli Ludowej Pomocy Francuskiej. Organizacja jest spadkobierczynią francuskiej sekcji Czerwonej Pomocy, ale nie o to chodzi.

© Secours Populaire Français

Na jednym afiszu fotografia dziewczynki, na drugim chłopczyka. Chłopiec na czole ma przyklejoną żółtą samoprzylepną karteczkę z napisem „biedny”. Dziewczynka też. A napis głosi: „nie przyklejaj im na całe życie etykietki”. Mniejsze litery tłumaczą, że na wyjście z biedy trzeba przeciętnie sześciu pokoleń. Nie pamiętam, czy jest to napisane, ale na pewno zasugerowane – datek na Ludową Pomoc może czas ten skrócić wydatnie. Numer konta ma prawo do większej czcionki.

Etykietki przyklejane ludziom długo się trzymają, nawet jeśli nie są samoprzylepne. Pamiętam, jak do polskiej sekcji BBC przyszedł pewien młody człowiek po anglistyce. Po kilku tygodniach próby uznano, że jego angielski jest niewystarczający i pracy nie dostał. Zaczepił się potem na amerykańskim uniwersytecie, gdzie na długie lata został cenionym wykładowcą. Nikomu tam nie przyszło do głowy krytykowanie jego możliwości językowych. Napisał kilka książek w języku Shakespeare’a, o tej, która mi się podobała, opowiedziałem podczas spotkania byłych dywersyjnych radiowców. Jedna z koleżanek nie bardzo pamiętała jego nazwisko, ale przypomniała sobie, gdy powiedziano: „to ten, który nie znał angielskiego”.

Dodam, że określenie mojej znajomości tego języka jako pozostawiającej nieco do życzenia, będzie daleko posuniętym eufemizmem. Pracowałem przecież kilka lat w londyńskiej redakcji i nikomu to nie przeszkadzało. Ale ja nie miałem przyklejonej etykietki.

Z powodu lekko bełkotliwego głosu i niechlujnego wyglądu chodził z etykietką alkoholika znajomy korespondent amerykańskiej rozgłośni. W rzeczywistości pił rzadko i niewiele.

Znałem kogoś, kto bardzo dbał o swą etykietkę kobieciarza. Był gejem, a działo się to w epoce, gdy mało kto ośmielał się do tego przyznać.

Widziałem w muzeum etykietkę wina z początków XIX wieku. Na niewielkiej kartce wydrukowany był prostokąt z roślinnym ornamentem wokół owalnej ramki, a w środku widniał wyblakły ręczny napis atramentem: „Bordeaux”. I nic więcej.

Pomyślałem sobie, że choć dziś naklejki na butelkach są o wiele bogatsze w słowa i dekoracje, to przecież bordeaux ma przyklejaną systematycznie od starorzymskich czasów etykietkę, która bez przyczepiania do butelki promieniuje na świat cały. Wiedzą, że bordeaux jest najlepsze nawet ci, którzy wina nie piją. Początkujący koneser, między pessac-léognan a supertoskanem takim jak sassicaia, wy- bierze zapewne to pierwsze, nawet jeśli nie będzie to Haut-Brion, tylko skromne Château de France. Dlatego, że etykietka zapewnia: grand vin de Bordeaux.

Zaprzyjaźniony producent bordeaux, Jean-Luc Soubie, opowiedział mi historię etykietki dostępnego i w Polsce wina L’Esprit Lisennes. „Esprit” to po francusku duch.

W latach 80. XX wieku w jego rodzinnej posiadłości nie było jeszcze mowy o etykietkach. Wino odsyłane było w cysternach do bordoskich kupców, którzy, często łącząc je z innymi bordoskimi winami, zajmowali się dojrzewaniem i butelkowaniem, po czym sprzedawali pod własną marką.

Kiedy na początku lat 90. rodzinną winnicę objął Jean-Luc, postanowił sam rozlewać swoje wino. Sprzedawał bordeaux i bordeaux supérieur. Pod dwoma bardzo podobnymi, klasycznymi dla regionu nalepkami, których głównym motywem było kute ogrodzenie posiadłości, sugerujące château.

W pewnym momencie pojawiło się Cuvée Prestige, a winogrodnik postanowił wypuścić coś naprawdę prestiżowego. Zebrał przyjaciół i po wieczornej burzy mózgów (zapewne pod winną ulewą) pojawiła się i nazwa, i etykietka. Skromna w wymiarach, zdecydowanie nowoczesna, ale niezrywająca z rodzinną tradycją, którą reprezentowało ogrodzenie w tle stylizowanego „L”, jak Lisennes.

Ta historia jest oczywiście osobistą historią winiarza, ale streszcza – zapewne nieświadomie – wcześniejszą historię handlową bordeaux. Jeszcze sto lat temu nawet wielkie wina bordoskie najpierw dostawali „négociants de Bordeaux”, czyli kupcy, którzy je butelkowali i zdobili butelki. Z tym systemem zerwał baron Philippe de Rothschild, który w roku 1924 jako pierwszy postanowił zapanować nad całym procesem, co głosił na etykietkach swego Château Mouton: „cały zbiór rozlany został w château”. Etykietkach, których formę powierzył znanemu wtedy twórcy plakatów Jeanowi Carlu. Następne roczniki podpisywali na nalepkach między innymi Chagall i Picasso.

Etykietka nie tylko cieszy oko, nie tylko informuje. Pomaga również w umiarkowaniu. „Człowiek rozsądny powinien znać swe możliwości. Dla mnie to proste. Przestaję pić, kiedy nie jestem już w stanie przeczytać etykietki” – wyznał francuski satyryk, pod którego anonimowością podpisać się mógłby niejeden Polak.

A Ramón Gómez de la Serna zauważył dwa rodzaje ukradkowych spojrzeń na początku wielkich przyjęć – te rzucane na etykietki dobrych butelek i te skierowane na dekolty pięknych pań.

Dekolty mogą być przesadne. Ale nie etykietki. Bo jak ostrzegał w II wieku Lukian z Samosaty – etykietka nie powinna być większa od worka. Znaczy zasłaniać butelki.

Komentarze

Musisz być zalogowany by móc opublikować post.