Demokratyczny mus
Tamtego lata było nad wyraz gorąco. W niemożliwym upale miejskie powietrze stawało się niemal fabryczne: opary mięknącego pod stopami asfaltu mieszały się z gęstwiną spalin, które osiadały na monumentalnych granitach i piaskowcach warszawskiego soc- realizmu warstwą szczelnie ukrywającą wrodzony chłód ich symetrii. Na stołecznych placach, stworzonych po to, by wypełniały je pochwalne manifestacje, upchnięto – tak mi się zdawało – cały żar świata. Tamtego lata dzieci chciały pić bubble tea, dorośli szaleli na punkcie prosecco.
Strach było oddychać tym żarem, w którym nie czuć było śladu powietrza. Człowiek pragnął bąbelków, które by w nim pękały i wysycały go chłodem. Byłoby tylko lekką przesadą powiedzieć, że spróbowałam wtedy większości win musujących w moim życiu winiarskim i marzyłam, żeby pozostać w tej bańce. Z pewnością spróbowałam wielu, jakie oferuje stołeczna gastronomia. Również letnie, kontemplacyjne wieczory na plaży, w lesie czy nad jeziorem umilały mi rzemieślnicze szampany lub proste cavy z dyskontu. Szumiał mi w uszach dźwięk mnóstwa pękających bąbelków i myślałam dużo o tych wszystkich, którzy wypijają rocznie 2 miliardy butelek win musujących we wszystkich stylach, oraz o tym, że musiaki w ciągu mniej niż dekady utorowały sobie drogę do codzienności: do zastawionych różnościami stołów, do tarasów, miłych rodzinnych wieczorów, randek pierwszych i kolejnych. Zrobiły to bez przytupu, za to przy stałej i trwałej melodii szumiących bąbelków.
Zaloguj się
Zaprenumeruj już teraz!
i zyskaj dostęp do treści online, zniżki na imprezy oraz szkolenia winiarskie!