Kij w mrowisko
Tytułowego sformułowania „Kij w mrowisko” użył jeden z blogerów relacjonując panel dyskusyjny „Po co importerom są blogerzy?”, który miał miejsce podczas III Zlotu Blogosfery winiarskiej na początku czerwca. Określenie to dotyczyło wygłoszonego przeze mnie zdania, że „takim importerom, jak Winkolekcja [gdzie pracuję] winiarscy blogerzy nię są potrzebni”. Ciekawe, że ten właśnie panel wzbudził wiele komentarzy. Kilkunastu blogerów poczuło się na tyle dotkniętych, by zabrać głos w tej sprawie. Część tych głosów pokazała jedynie brak dystansu do siebie, część poruszyła kwestie ważne, może więc warto o tym podyskutować, kiedy emocje już opadły. Postanowiłem więc skorzystać z uprzejmości Winicjatywy i przedstawić mój pogląd na zjawisko zwane winiarską blogosferą.
To, że takim importerom jak Winkolekcja, blogerzy nie są potrzebni, to po prostu fakt. Nie zawiera on oceny jakości blogów, tylko porównanie grupy docelowej mojej firmy i adresatów blogerskiego pisania. Tylko tyle i aż tyle.
Mam swój pogląd na blogowanie. Interesują mnie historie, które sprawiają, że zaczynając lekturę chcę poznać zakończenie. Jestem skłonny przeczytać dłuższy, ale ciekawy tekst, ale nie bezpłciową papkę, za to zredagowaną zgodnie z zasadami marketingowego know how. Recenzja kolejnego kartonu z dyskontu ciekawa dla mnie nie jest. Jeżeli ambicje blogera kończą się na notkach z dyskontowych degustacji – jego sprawa. Musi jednak pamiętać, że nie jest wówczas blogerem, tylko realizatorem dyskontowego product placement.
Choć blogerzy nie są mi potrzebni jako importerowi, są mi potrzebni jako ważny element winiarskiego krajobrazu. Ja te blogi naprawdę czytam. Jedne uwodzą mnie opowieściami, innym zazdroszczę warsztatu, niektóre tworzą folklor, a jeszcze inne plotą bzdury. Tak po prostu jest. Tacy są blogerzy i od nich zależy, komu będą potrzebni.
Obiema rękoma mogę podpisać się pod zdaniem Maćka Gontarza z Viniculture, który stwierdził:
Należy przede wszystkim więcej degustować i słuchać. Więcej degustować z innymi. Do tego trzeba dorzucić wyjazdy. Ja twierdzę, że największym problemem blogosfery jest brak wiedzy.
Jeżeli kiedykolwiek, a naprawdę tego blogerom życzę, nadejdzie, jak to zgrabnie ujął Irek Wis, „czas wystawiania faktur”, to wystawiać je będą mogli ci, którzy zapracują na status niezależnego, a przede wszystkim kompetentnego blogera, którego rekomendacje są coś warte.
Największe moje zaskoczenie podczas dyskusji na Zlocie to konstatacja, że część blogerów chce być traktowana przez importera jako partnerzy we wspólnym przedsięwzięciu, niemal jako wręcz pracownicy importerskiej korporacji. Zaskoczył mnie aplauz, z jakim niektórzy przyjęli wypowiedź Łukasza Bogumiła (Wineonline), który swoje wymagania, właśnie wymagania, wobec blogerów sformułował tak, jakby mówił do swojego personelu. Zauważcie, że w tak ujętym partnerstwie bloger nie jest już twórcą, ale staje się pracownikiem działu marketingu importera, rzuconym na odcinek blogowania. Wydaje mi się to niebezpieczną drogą, ale być może, jak stwierdził autor bloga Wine Trip Into Your Soul, nie rozumiem blogowania.
Chyba Wine Trip Into Your Soul miał rację. Jedna z blogerek napisała tak:
Jeśli blogerzy źle będą pisać o danym importerze i produktach, które sprowadza spodziewać się może spadku sprzedaży. Blogerzy i importerzy to naczynia połączone. Mogą egzystować bez siebie, ale wspólne działania mogą przynieść im tylko obopólne korzyści.
Bardzo proszę nie iść tą drogą! to otwarta sugestia, że blogerzy mogą źle napisać o importerze, który z nimi nie „współpracuje” (cokolwiek miałoby to znaczyć) – czyli nie ma to związku z jakością win, a wyłącznie ze „współpracą”. No bo jeśli „współpracuje”, to blogerzy napiszą dobrze o jego marnych winach? Brzmi to tak słabo, że chcę wierzyć, że to tylko przejęzyczenie.Ostatnie zdanie też jest raczej nieprawdziwe. Wspólne działania importerów i blogerów kończą się tak, że ktoś traci wiarygodność i na ogół nie jest to importer.
Dla mnie kwintesencję winiarskiego blogowania uchwycił w swoim komentarzu Italianizzato:
Dopiero po zaspokojeniu własnych potrzeb zacząłem dochodzić do momentu, w którym stwierdziłem, że z moich pisarskich wybryków może skorzystać ktoś więcej. I nie miałem ani przez chwilę na myśli importerów. Pisanie bloga, w moim przypadku, stało się czynnikiem edukującym. Uczę się ja, uczą się inni. Doszliśmy chyba do najważniejszego punktu. W odpowiedzi na pytanie po co nam blogi o winie odpowiadam: do budowania świadomości konsumenckiej i kultury picia wina w Polsce.
Co prawda tylko część blogów przyczynia się do budowania kultury picia wina w Polsce, ale to już temat na oddzielne rozważania.
Amen. Do tego co powyżej dodałbym jeszcze jeden element, a mianowicie pasję. Bez pasji nie ma dobrego bloga. Dlatego też nie mają u mnie szans „blogerzy” zaczynający blogerską karierę od zakładki „współpraca”. Pasja to poszukiwanie, gorączka, subiektywne spojrzenie. To inwestowanie w zakupy win, wyjazdy do winiarzy, uczestnictwo w degustacjach. W tym oczywiście importer może pomóc. Na moich degustacjach zawsze jest miejsce dla chętnych blogerów i nie oczekuję w zamian wspaniałych recenzji.
I na koniec rzecz mniej poważna. Jeden z cytowanych na wstępie blogów – Winne Przygody – napisał: „Sławomir Chrzczonowicz z Winkolekcji wbił kij w mrowisko i prosto z mostu rzekł, że blogerzy nie są mu potrzebni do niczego — co nie było żadnym zaskoczeniem, jego stanowisko w tej sprawie jest niezmienne”. Chciałbym się dowiedzieć, na jakiej podstawie tak uważa – czyli gdzie z mojej strony przed omawianą panelową dyskusją padło choć jedno zdanie na ten temat. Jeśli ktoś je znajdzie, stawiam naprawdę dobrą butelkę.