Jeszcze o mineralności
Jeszcze kilka słów o mineralności po artykule Sławka Chrzczonowicza i ciekawych komentarzach do niego. Pojęcie powstało na początku lat 1990., ponoć po raz pierwszy użył go dzisiejszy nestor francuskich degustatorów Michel Dovaz. Jakkolwiek było, wprowadzili je do słownika degustacyjnego krytycy winiarscy, czy, jak kto woli, „winopisarze”, a nie enolodzy czy chemicy. Notabene „mineralność” we francuszczyźnie ma nieco szerszy zakres znaczeniowy niż po polsku, może być odczuwana bardziej metaforycznie, określa wprost (my to musimy dogadywać) coś czystego, zimnego, przeźroczystego.
Dzisiaj można kpić z „poetyckości” tego określenia i z łatwości jego użycia, sam to nieraz czynię, lecz nie ma wątpliwości, że w dużej mierze kształtuje ono sposób dzisiejszego myślenia o winie. Bez względu na brak naukowej precyzji odgrywa ono ogromną rolę nie tylko w obecnym krytycznym i, w mniejszym stopniu, konsumenckim (ale określenie dociera powoli pod strzechy) dyskursie o winie, lecz również w samej produkcji. Nie mam bowiem wątpliwości, że w wielu miejscach winiarze zaczęli brać to określenie pod uwagę i profilować (w jakimś stopniu) swoje wina pod jego kątem. W tym sensie daleki byłbym jednak od kpin i dowcipkowania na temat humanistów, którzy, mając siano w głowie, gadają, co im ślina na język przyniesie. Nazwali oni językiem metaforycznym zjawisko, które nie istniało w świadomości; to był pierwszy etap, teraz nadchodzi etap rewizji.
Być może należy spojrzeć na modę „mineralności” już historycznie, to znaczy jak na zjawisko, które w tej formie językowej tak czy inaczej przeminie, czy też będzie ewoluowało. Tak jak przeminęły niektóre dawne sposoby mówienia o winie, na przykład – dla dzisiejszego ucha nieznośne – a powszechne jeszcze latach 60. porównania win do rozkwitających dziewcząt itd itp. Obecna dyskusja na łamach Winicjatywy – która jest echem rozważań przewijających się przez różne pisma i fora od paru lat – świadczy też o tym, że pojęcie „mineralności” osiągnęło punkt krytyczny. I dobrze, jego użycie zaczęło tracić wszelką ostrość; stało się ono typowym słowem-wytrychem i właściwie synonimem terroir. Mówi się „terroirystyczne” i „mineralne” i właściwie wychodzi to na jedno.
Pojawiły się zatem różne demistyfikacje pojęcia. Artykuł Sławka, cytowany artykuł Ewy Wieleżyńskiej, Wojtka Bosaka, artykuł cytowany przez Sstara, także moje przytoczenia prasy zagranicznej w felietonie dla Magazynu Wino, pokrywające się z dwoma ostatnimi, to tylko jedne z wielu prób rozdarcia stereotypu. W moim odczuciu Sławek Chrzczonowicz ma rację, przenosząc niejako sedno określenia z doznań aromatycznych na smakowe. Wydaje się, że już powszechnie wiadomo, iż zapachy uznawane za „mineralne” wiążą się w dużej mierze z różnego rodzaju nutami siarkowymi; pamiętam sprzed paru lat, jak podczas wizyty u Denisa Dubourdieu, przywoływanego w jednym ze wspomnianych artykułów, mój neoficki zapał promineralny został dość szybko przez profesora, specjalistę od drożdży i od procesów fermentacyjnych, powstrzymany.
Sławek ma też w mym odczuciu rację, nie wylewając dziecka z kąpielą: jeśli nawet pojęcia „mineralności” nadużywamy, stoi za nim rzeczywistość, bez której trudno o winach myśleć. Ciekawe (choć nieco ryzykowne) wydaje mi się utożsamienie mineralności z bogactwem materii (czy raczej: ze szczególną dojrzałością materii, jej obfitością, która nie nuży), jaką przynoszą wina biodynamiczne. To teza do obgadania, może za tydzień.