Impresje z Austrii
Moda na wina austriackie narodziła się na początku XXI wieku. Siedziałem wówczas parę miesięcy w Krems i miast pracować, jeździłem jak oszalały po winnicach i piwnicach. Każdy producent wydawał się mistrzem, każde wino wielkim dziełem. Parker i inni dokładali punktów jak węgla do kotłowni; kocioł austriacki rozbuchał się na dobre. Na jednej z bardziej medialnych degustacji w Londynie (była tam m.in. Jancis Robinson) wina z Wachau i Kamptal pobiły na głowę wszystkie inne, od francuskich po australijskie; wydawało się, że mamy blisko Polski nowy raj. Nie tylko win białych, ale i czerwonych; Burgenland zbierał nie gorsze recenzje i niemniej punktów niż krainy naddunajskie; z czcią wymawiało się nazwy kultowych wówczas win: In Signo Leonis, Gabarinza, Arachon. Były drogie i tym bardziej pożądane.
Wiele lat później mój proaustriacki zapał nieco wygasł; wielkie wina burgenlandzkie niosła ku parkerowskim punktom zbyt obecna beczka, a smaragdy zacząły ciążyć w ustach. Rzuciłem okiem na najnowszą infografikę austriackiego eksportu i stwierdziłem, że nie byłem chyba sam. Po wystrzałowym 2001 roczniku emocje powoli zaczęły upadać i eksport nieco się kurczyć; dopiero w ostatnich latach kreska znowu zaczęła iść w górę i muszą być ku temu jakieś powody.
Udało mi się kilkanaście dni temu zmierzyć na nowo z austriackimi winami i sytuację na mój skromny sposób zweryfikować. Dzisiaj parę uwag o kolubrynie austriackiego winiarstwa czy jego koniu pociągowym, czyli grüner vetlinerze. Odmianie z pewnością wielkiej, lecz teraz, gdy wszędzie rośnie tęsknota za winami lżejszymi, mającej trudniejszą drogę na szczyty koneserskich zachwytów. Jej naturalna obfitość i słodycz, tak w bukiecie, jak w ustach – i to bez względu na to, jak duży jest w winie cukier resztkowy (a na ogół jest spory) – niegdyś porywające niemal wszystkich, teraz poddawane są surowszej ocenie.
Miałem okazję uczestniczyć w fantastycznie zorganizowanej (takiego mistrzostwa logistycznego jeszcze nie widziałem) przez Austrian Wine Marketing Board, czyli austriacki instytut od promocji wina, przekrojowej degustacji ponad setki grünerów, od roku 1983 do 2014. Paradoks tej degustacji polegał dla mnie na tym, że – gdyby wziąć w nawias, na ile się da, własne gusta – nie było tam win, mówiąc grubo, zasługujących na mniej niż 86 punktów, a większości z tego, co udało mi się napić, dziewięćdziesiątka conajmniej należała się jak psu micha. Trudno w ogóle je krytykować, tak jak nie krytykuje się Goethego, cokolwiek napisał. Natomiast potwierdziło się (na moje subiektywne usta) nakreślone wyżej rozpoznanie: smaragdy i im podobni mocarze spoza Wachau nie tylko wymagają czasu, ale ochoty: moja jest dość ograniczona. To są świetnie zrobione wina, z niemałą kwasowością (rzadko schodzą poniżej 5 g, często mają więcej), ale raczej na parę łyków, niż kieliszków.
W świetle ich doskonałości dokonało się natomiast w Austrii paradoksalne przewartościowanie. O ile piętnaście lat temu prestiżowa i jakościowa przewaga grünerów z wielkiej trójcy: Wachau, Kamptal i Kremstal nad grünerami z innych regionów była kolosalna, o tyle teraz chętniej pija się lżejsze interpretacje tej odmiany z Weinviertel, Wagram, Traisentalu czy nawet Burgenlandu. Albo lżejsze wersje wielkiej trójcy: federspiele i im podobne.
Poza trójcą powstaje bardzo dużo świetnych grünerów; niektóre są too much, gonią chyba zbytecznie wyśrubowane osiągnięcia Wachau, lecz te robione na „świeżość” są moim zdaniem tutejszą przyszłością i z powodzeniem dostawiają drugie skrzydło do austriackiego grünerowego dyptyku.
W ostatnich latach pojawiło się też nurt całkowicie nieortodoksyjny, anonsowany we wspomnianej degustacji jako innovative and wild. Napiszę o nim szerzej w kolejnym odcinku.
Jeszcze słówko o winach starych. Przedstawiono oczywiście wina, który wytrzymały upływ czasu. Te z lat 80. miały jeszcze 12% alk., te z 90. rzadko schodziły poniżej 14%. Pokazano, rzecz jasna, grünera ze słynnego ze starych win Nikolaihofa, gdzie butelkuje się wino nieraz po kilkunastu latach snu w kadzi, ale też wina butelkowane po paru miesiącach od zbioru. Najbardziej spodobał mi się Smaragd Ried Kellerberg 1997 ze znanej (zwłaszcza kiedyś) spółdzielni Domäne Wachau (1,5 g cukru resztkowego, 6,1 g kwasu). Oraz Smaragd Ried Loibenberg 1999 od Knolla (3 g cukru na 5,9 kwasowości). O wiele bardziej niż tego samego producenta słynny Smaragd Vinothekfüllung 2005 (które w innym roczniku wygrało wspomnianą degustacją w ciemno największych białych win świata): 4,7 g cukru na 5,2 g kwasu.
W Austrii przebywałem na zaproszenie AWMB.