Winicjatywa zawiera treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich.

Treści na Winicjatywie mają charakter informacji o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz.U. 2012 poz. 1356).

Winicjatywa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, zbierając anonimowe dane dotyczące korzystania z portalu (strona wejścia, czas trwania wizyty, klikane linki, strona wyjścia, itd.) za pomocą usługi Google Analytics lub podobnej. Zbierane dane są anonimowe – w żaden sposób nie pozwalają na identyfikację użytkownika.

Opuść stronę

#Wywiad: Piotr Pietras

Komentarze

Po zdobyciu Londynu Piotr Pietras wraca do Polski i oddaje się terroiryzmowi. O winie, ludziach i boksie z najbardziej utytułowanym polskim sommelierem rozmawiają Ewa Wieleżyńska i Tomasz Prange-Barczyński.

Piotr Pietras, © Terroiryści.pl

Dlaczego chłopakowi z Kołobrzegu – kurortu, w którym nawet dziś rynek wina jest słabo rozwinięty, przychodzi do głowy, żeby zostać sommelierem? A nie ratownikiem na plaży na przykład?

W pewnym sensie wydarzyło się to wszystko przez przypadek. Marzyłem, żeby zostać piłkarzem. I, słowo daję, mocno wierzyłem, że tak się stanie. Studiowałem, a jednocześnie grałem w piłkę, więc wskoczyłem na pół etatu do poznańskiego Sheratonu, żeby dorobić sobie do czwartoligowej piłkarskiej pensji. Na początku pracowałem tam jako kelner w room service. Boleśnie ta moja przygoda z winem się rozpoczęła, były wręcz tragiczne momenty, nie umiałem sobie poradzić z butelką szampana. Wcześniej w Kołobrzegu zdarzyło mi się otworzyć co najwyżej Szampanskoje Igristoje na sylwestra. Zalewałem się Dom Pérignonem, nieraz poważnie uszczupliłem zawartość butelki, musiałem dzwonić po wsparcie z baru, nie mówiąc już o takich zdarzeniach jak to, gdy pan zamówił szampana, miał to być pewnie Mumm, a ja pojawiłem się w pokoju z butelką najdroższego na stanie Dom Pérignona. Pan był ze świeżo poznaną znajomą, więc choć kwota go zaszokowała, wyszedł grzecznie do przedpokoju, wyjął z marynarki gotóweczkę i bez zmrużenia oka zapłacił 1350 złotych. Oni mimo wszystko dobrze się potem bawili, ja natomiast nie, wyszedłem stamtąd czerwony jak burak i spocony. Był rok 2011.

Zatem wszedłeś w ten zawód z ambicji, z chęci pokonywania ograniczeń, a miłość do wina – jako romantycy musimy o nią zapytać – zrodziła się przy okazji?

Tak, miłość przy okazji – i później. Na początku był wstyd, że nie znam odpowiedzi na zadawane przez gości pytania. Pamiętam, jak ktoś zagadnął mnie o to, z czego jest zrobione Rosso di Montalcino z Castello Banfi. Ja zacząłem coś wymyślać, gość na to, że nie – że to jest czyste sangiovese, ja próbowałem zaprzeczać. To doświadczenie nauczyło mnie, żeby nie dyskutować za dużo, kiedy się nie wie. Trzeba też powiedzieć, że w tamtym czasie nie było w Sheratonie osoby, która trzymałaby pieczę nad winem i faktycznie się na nim znała. Kierownictwo szukało kogoś, kto się bardziej w to zaangażuje, a mnie zawsze kręciły misje specjalne, lubię się uczyć, postanowiłem wejść głębiej w temat, to było superwyzwanie.

Miłość natomiast pojawiła się po raz pierwszy przy rieslingu. Bardzo dobrze pamiętam, że był to Riesling Spätlese Trocken Jesuitengarten od Allendorfa. Cukier resztkowy, jak zresztą wielu ludziom, pokazał mi, że wino może być smaczne.

Dalsza część tekstu dostępna tylko dla prenumeratorów Fermentu

Zaprenumeruj już teraz!
i zyskaj dostęp do treści online, zniżki na imprezy oraz szkolenia winiarskie!

Zaprenumeruj!