Móżdżek w piżamie
Nie byłam dzieckiem, które kiedykolwiek jadło w szkolnej stołówce – babcia codziennie serwowała obiad z trzech dań, wznosząc się w czasach PRL-u na wyżyny pomysłowości, jak ugotować coś z niczego. Pamiętam, że wśród moich ulubionych potraw były jajka faszerowane, babka naleśnikowa z pieczarkami, kotlety kartoflane i jeszcze parę innych, z dzisiejszego punktu widzenia zupełnie niefotogenicznych posiłków. Ale babcia robiła też rzeczy iście hipsterskie – kiedy byłam chora, serwowała mi do łóżka móżdżek zapiekany w bułce tartej, bo od baby cielęcinowej brała wszystko jak leci: cynaderki, szpik kostny, wątróbka i ozorki były u nas na porządku dziennym. A już z największym sentymentem wspominam desery babci – zupę nic, gruszki w sosie waniliowym, kisiel żurawinowy ze słodką śmietanką…
Długi czas wydawało mi się, że tak jedzą wszyscy, dopiero pójście do szkoły wyrwało mnie z tej iluzji, a zarazem wsączyło w niepewną jeszcze osobowość poczucie różnicy: zrozumiałam, że są tacy, którzy ciepłych obiadów codziennie nie jedzą i tacy, którzy siedzą rozpaczliwie w nieświeżo pachnącej sali nad pozbawioną koloru breją wrzucaną gwałtownie na talerze przez szkolne kucharki. Co tu kryć, trochę ich żałowałam, ale przede wszystkim czułam, że mam lepiej. To była pierwsza, nieświadomie odrobiona lekcja, że to, co i jak jemy, pozycjonuje nas społecznie.
Zaloguj się
Zaprenumeruj już teraz!
i zyskaj dostęp do treści online, zniżki na imprezy oraz szkolenia winiarskie!