Winicjatywa zawiera treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich.

Treści na Winicjatywie mają charakter informacji o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz.U. 2012 poz. 1356).

Winicjatywa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, zbierając anonimowe dane dotyczące korzystania z portalu (strona wejścia, czas trwania wizyty, klikane linki, strona wyjścia, itd.) za pomocą usługi Google Analytics lub podobnej. Zbierane dane są anonimowe – w żaden sposób nie pozwalają na identyfikację użytkownika.

Opuść stronę

Kogel-mogel w Alentejo

Komentarze

Alentejo, największy, najbardziej zróżnicowany i jeden z najbardziej cenionych regionów winiarskich Portugalii warto odwiedzić nie tylko dla wina.

Uliczka w jednym z miast Alentejo. © Inka Wrońska

Z 22 tysiącami hektarów winnic Alentejo jest zdecydowanie największym obszarem winiarskim w Portugalii. Słynie z potężnych czerwieni na bazie trincadeiry, aragonêz, castelão, alicante bouschet i syrah, ale świetne efekty daje tu też białe antão vaz. Tradycyjnie to obszar wielkich latyfundiów, ale w ostatnim czasie zaroiło się tam też od butikowych producentów, z których wielu sięga po typową niegdyś dla tego regionu winifikację w amforach.

Od wschodu Alentejo sąsiaduje z hiszpańską Estremadurą i Andaluzją, od południowego zachodu – z oceanem. Jest trochę większe niż Belgia, a ludzi mieszka tu tyle, co w naszym Krakowie. Można jechać i jechać, i nie spotkać żadnego domu, żadnego człowieka. Mimo to, a może właśnie dlatego przyciąga coraz więcej turystów, nie tylko tych rozkochanych w winie.

Przykurzona świetność

Tutejszą historię opowiadają więc fortyfikacje, zamki i mury obronne. Oraz miasta, a raczej ich architektura, mieszanka rozmaitych stylów. Osady, często zakładane przez Rzymian, były potem upiększane przez Maurów, a po rekonkwiście nabrały europejskiego sznytu. Bogaci władcy Portugalii budowali swoje kościoły i pałace zgodnie z aktualnymi modami. Dlatego znajdziemy tu i strzelisty gotyk, i misterne plateresco (nawiązujące mocno do estetyki mauretańskiej), i manieryzm, i barok.

Miasta Alentejo trzeba zwiedzać nieśpiesznie i uważnie; nie warto trzymać nosa w przewodniku, bo odhaczanie kolejnych atrakcji turystycznych jest frustrujące. Evora, Santarém czy Elvas, choć dziś małe i senne, mają wielką historię. W tydzień i tak nie odwiedzicie każdego muzeum, każdego kościoła, nie wejdziecie do każdej twierdzy. Wrzućcie na luz, przespacerujcie się wąskimi uliczkami, obejrzyjcie biało-błękitne azulejos na ścianach domów, przysiądźcie w malutkiej kafejce dla lokalsów. A kiedy już dotrzecie do jakiegoś wyjątkowego miejsca – dajcie sobie na nie czas.

Santarém

Santarém, miasteczko na prawym brzegu Tagu, należy dziś do winiarskiego regionu Tejo, ale jest częścią historycznego Alentejo. Pamięta czasy Rzymian, którzy sprowadzili tu amforę. Dwa wieki przed Chrystusem nazywało się Scallabis i było centrum administracyjnym prowincji Luzytania. Wciąż potężne pod władzą Maurów, a od XII wieku znakomicie zarządzane przez Portugalczyków, zostało splądrowane w czasach wojen napoleońskich i nigdy już nie odzyskało dawnej świetności. Spacerując, warto kierować się ku Igreja da Graça, kościołowi Łaski Pańskiej. Z dwóch powodów. Po pierwsze, Santarém to stolica portugalskiego gotyku. Otóż właśnie kościół Łaski Pańskiej jest modelowym przykładem gotyku płomienistego; już na zewnątrz zwraca uwagę imponujący portal i rozeta wycięta z jednego kawałka kamienia (co jest ponoć unikatem na skalę światową). Po drugie, w tym kościele znajduje się grób jednego z najsłynniejszych portugalskich żeglarzy – spoczywa tu Pedro Álvares Cabral, odkrywca Brazylii.

Capela dos Ossos. © Inka Wrońska

Évora

Jakieś 150 km na południowy wschód od Santarém leży Évora, stolica prowincji. O rzymskich czasach przypomina tu Templo Romano, świątynia Diany (choć niektórzy historycy uważają, że Jowisza). Jest dobrze zachowana, bo w zasadzie każdy władca umiał ją jakoś tam wykorzystać. – Święta Inkwizycja organizowała tu publiczne egzekucje, potem w Templo był arsenał, potem teatr – wylicza przewodnik. – Najdłużej, bo prawie do końca XIX wieku, miejska rzeźnia.

Évora rozkwitła między XIV i XVI wiekiem. Z tamtych czasów pochodzą pałace i budynki w stylu manuelińskim (późny gotyk z motywami morskimi i orientalnymi, nazwany tak od Manuela I Szczęśliwego), kapiące od złota ołtarze oraz tak charakterystyczne dla Portugalii kafelki azulejos, nawiązujące do estetyki mauretańskiej, które zdobią fronty budynków i wnętrza świątyń – najpiękniejsze zobaczycie chyba w Igreja de São João (kościele św. Jana Ewangelisty). Stamtąd już blisko – jakieś dziesięć minut na piechotę – do jednej z najbardziej znanych atrakcji Évory. Obok wejścia do kościoła św. Franciszka znajduje się Capela dos Ossos, kaplica kości. Nad wejściem napis: Nós osso que aqui estamos, pelos vossos esperamos (Nasze kości, które tu spoczywają, na wasze kości czekają); na ścianach i kolumnach, miejsce przy miejscu nic, tylko ludzkie piszczele, miednice i czaszki. To szczątki pięciu tysięcy mnichów, które zebrano z czterdziestu okolicznych cmentarzy, odzyskując w ten prosty sposób cenne grunty.

Elvas, przy granicy z Hiszpanią – twierdza Forte de Nossa Senhora da Graça. © Inka Wrońska.

Elvas

Trochę dalej na wschód, w głębi kraju, leży Elvas. Niedaleko stąd do granicy z Hiszpanią, dlatego miasto zawsze miało charakter obronny; do dziś przyjeżdżają tu miłośnicy dawnych fortyfikacji. Szczególnie ciekawa jest twierdza Forte da Graça (pełna nazwa to Forte de Nossa Senhora da Graça), położona na wzgórzu ponad miastem, wielka i groźna jak należy. Z lotu ptaka wygląda jak gwiazda betlejemska, a zaprojektował ją w XVIII wieku niemiecki komendant, hrabia de Schaumburg-Lippe.

Elvas jawi się jako oaza spokoju, ze swoim akweduktem i ślicznym, zapadniętym jak w Sienie ryneczkiem otoczonym biało-żółtymi budynkami; nawet pręgierz miejski nie robi przykrego wrażenia. Do porządnego zwiedzania konieczny będzie miejski przewodnik z kluczami, bo część budynków, także kościołów, jest zamknięta. Ale Elvas jest fajne także bez przewodnika. To strome wąskie uliczki, kolorowe malunki na murach, znudzone koty i pomysłowe nibyogródki zrobione z butelek po coli i starych naczyń przyczepionych bezpośrednio do ścian, bo na prawdziwe ogrody po prostu nie ma tu miejsca.

Monsaraz

Wystarczy przejechać 70 km na południe wzdłuż hiszpańskiej granicy, aby dotrzeć do Monsaraz. To kolejne przygraniczne miasto-twierdza. Przyczepione do skały, przez wieki było naprawdę trudne do zdobycia; dziś jest dokumentnie opanowane przez turystów. Z warowni zrobił się skansen, miasteczko jest klimatyczne, słodziutkie, no, śliczności. Maleńkie, można je obejść w pół godziny, wliczając w to oglądanie kościołów, krótki przystanek w kawiarence oraz podziwianie widoku ze wzgórza na rzekę Gwadianę. Robi nieco cepeliowskie wrażenie. Podobno mieszka tu na stałe około 700 osób, ale życie w muzeum do łatwych nie należy – dwadzieścia kilka domów jest à venda, na sprzedaż. Dla zainteresowanych: ceny w okolicach 25 tysięcy euro.

Alcater do Sal, niedaleko resortu Tróia, restauracja A Escola Primaria. Jeszcze parę lat temu była tu podstawówka. © Inka Wrońska

Ptaki, delfiny i Troia

Zwiedzanie miast podczas letnich wakacji zawsze kończy się tak samo – człowiek zaczyna marzyć o jakimś sympatycznym miejscu nad rzeczką opodal krzaczka. Jadąc z Santarem do Evory, wrzucamy więc w GPS-a leżące w Tejo Salvaterra de Magos. Dojeżdżamy nad rzekę Tag – w pobliżu jest świetna knajpka Escaroupim – i wypływamy w rejs (można go sobie zabukować przez stronę Rio-a-Dentro). Na mouchões, ruchomych wysepkach z naniesionego piachu i gałęzi, mieszkają ptaki. Warto mieć ze sobą, po pierwsze, lornetkę, a po drugie atlas ptaków albo kolegę ornitologa.

Na wysepkach mieszkają setki, tysiące ptaków, całe kolonie, rozmaite gatunki grzecznie jeden obok drugiego. Mnóstwo czapli (wśród nich nadobna, siwa, modronosa), ślepowrony, kormorany, ibisy i żurawie, czarne kanie, rybołowy, myszołowy, orzełki włochate; są także maluchy: kolorowe żołny, czaro-białe brzegówki, i żółciutkie wikłacze słoneczne.

W okolicach Półwyspu Tróia, między estuarium rzeki Sado a Atlantykiem, można z kolei wypłynąć na podglądanie delfinów. – Nazywają się butlonosy. W stadzie jest teraz 27 sztuk – Pedro Narra od lat obserwuje delfiny w tej okolicy; jest też fotografem przyrody, współpracuje „National Geographic”. – Delfiny rzadko bytują w estuariach, w Europie są jeszcze tylko dwa takie stada, jedno w Irlandii, drugie w Szkocji – mówi.

Elvas – nie tylko zabytki. Także strome wąskie uliczki, kolorowe murale i wylegujące się wszędzie koty. © Inka Wrońska

Suchy dorsz i pocałunek zakonnicy

Płaty bacalhau, suszonego i solonego dorsza, kosztują w markecie między 9 i 12 euro za kilogram. Można zrobić z nich wszystko, może poza deserem. Zapiekankę z warzywami, sałatkę z cieciorką, zupę i krokiety. I milion innych dań. Niedługo po wojnie odbyło się tu podobno jakieś tajne spotkanie na wysokim szczeblu – opowiada właścicielka. – Tak strasznie tajne, że kuchnia w ogóle nie była przygotowana na tylu ważnych gości. W spiżarni było to, co zwykle: jajka, oliwa, ziemniaki, no i ten suszony dorsz. Ale dobrej portugalskiej kucharce niczego więcej nie trzeba – uśmiecha się. Przepis jest prosty. Trzeba przesmażyć na oliwie małe kawałeczki namoczonego wcześniej suszonego dorsza, dodać ziemniaki pokrojone w bardzo cieniutkie frytki (tzw. włosy anioła), po kolejnych paru minutach smażenia wlać jajka i solidnie wszystko popieprzyć. Cały czas mieszać i przewracać, aż powstanie złocista, apetycznie pachnąca masa. Do tego podaje się szocik gazpacho, dla podkręcenia smaku. Danie jest pyszne, ale ciężkie jak diabli – raczej nie dla dbających o linię dziewuszek.

Alenteżańska kuchnia, zwłaszcza ta z interioru, jest w ogóle dość solidna. Jeśli nie dorsz, to wieprzowina, z czarnej świni iberyjskiej. W Évorze, w knajpce Mr. Pickwick podają cataplana de porco à Alentejana. Mięso wieprzowe, pomidory, oliwki i amêijoas, małże wenusówki. Bardzo dobre.

Czas na deser. Gdzie jest najlepsza cukiernia w mieście? – pytamy Gonçalo, właściciela restauracji. – Najlepsza? Tylko Pao de Rala! Idziemy. Mała rodzinna pastelaria, taka dziupla, pomalowana na biało, ciemna boazeria, jedna ze ścian cała w niebiesko-białych azulejos, na drugiej rodzinne zdjęcia i dyplomy. Kilka stolików w środku, dwa na zewnątrz. Za ladą właściciele: ona okrąglutka, w plastikowym niebieskim fartuchu i białej siateczce na głowie, on szczupły, siwy, w różowej koszulce polo. W ciastkowej witrynie wszystko jest albo złote, albo białe ze złotym środkiem. Na początek ovos moles, opłatkowe kuleczki z koglem-moglem. Potem jeszcze słodsze, serowo-kokosowe queijadinhas, też z koglem-moglem i jeszcze ze skondensowanym mlekiem. Migdałowy chlebek pão de rala, oprócz (jakżeby inaczej) kogla-mogla, ma w środku wiórki dyni gila (albo chila), takiej z makaronowym miąższem. Wyglądające jak włosy fios de ovos, zrobione są z żółtek gotowanych w syropie cukrowym. Testowanie kończy beijo de freira – „pocałunek zakonnicy” to dwa maślane ciasteczka przełożone słodkim dżemem z gujawy.

Alentejo ma smak kogla-mogla. Ponoć wzięło się to z oszczędności. Bo białka jajek były potrzebne do klarowania wina, z resztek, czyli z żółtek, piekło się ciastka. Nie wiem, czy to prawda. Ale słodka legenda portugalskiego zero waste bardzo do mnie przemawia.

Jak to: jaki szczep?

Kelner w restauracji delikatnie bierze w rękę butelkę Pêra-Manca, wina z Évory. Opowiada o nim z czułością, ostrożnie nalewa. Jest cudowne, złożone, delikatne, ale pełne, przyjemnie owocowe. – A co to za szczep? – pytam brutalnie, bo czuję, że mam taki obowiązek. – E, no jak to, jaki szczep? – chyba jest trochę skonsternowany. – Hmm, nie wiem, pani poczeka, muszę sprawdzić. Po co pani w ogóle chce to wiedzieć? Niedobre?

Dowiem się i tak, bo przed nami wizyta w Cartuxa, czyli tam, gdzie powstaje Pêra-Manca. – To kupaż antão vaz i arinto – mówi Sergio, nasz przewodnik po winnicy. – Ten pierwszy szczep jest tutejszy, najlepiej rośnie na południu Alentejo, w okolicach Vidigueira. Dzięki niemu Pêra-Manca jest głęboka, ma bogatą strukturę i mocny, perfumowy aromat egzotycznych owoców. Z kolei Arinto to przybysz, woli okolice Lizbony, Tejo, popularny jest też na północy, tam gdzie powstaje vinho verde. Daje winu wysoką kwasowość i cytrusową świeżość.

– Czy jest jakieś wino, o którym pan marzy? Żeby choć raz w życiu spróbować?
Długo się zastanawia.
– Tak – mówi wreszcie. – Nigdy nie piłem wina z Południowej Afryki. Ale na razie nie mam kasy, żeby tam pojechać.
– To niech pan kupi w sklepie i wypije.
– Eee, nie. Tu by mi chyba nie smakowało.

Komentarze

Musisz być zalogowany by móc opublikować post.