Verdejo: Summer is coming
Brałam kiedyś udział w degustacji poważnych i drogich win bordoskich. Już samo patrzenie na butelki z tradycyjnymi etykietami i stylizowanymi nazwami słynnych posiadłości – Margaux, Mouton Rothschild, Cheval Blanc – wywoływało miły dreszczyk podniecenia. W nabożnym skupieniu siedzieliśmy w ogródku pewnej restauracji, było gdzieś tak koło południa, słońce w zenicie, eleganckie parasole już wcale nie dawały cienia. Miłe ciepełko rozchodziło się też od ustawionego opodal grilla, na którym na węglach dochodziły potężne steki. Albowiem to właśnie do krwistych lub najwyżej wysmażonych w stopniu medium porterhouse’ów i T-bone’ów mieliśmy owe wielkie wina popijać. Był sierpień, czterdzieści stopni w cieniu.
Boże, pomyślałam, gdy kelner wlewał mi do kieliszka kolejne potężne czerwone wino, jak ja bym się teraz napiła czegoś zimnego. Zimnego i białego!
Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie, że jestem gdzie indziej. Niech będzie w Hiszpanii, w jakimś zakurzonym, rozpalonym słońcem miasteczku in the middle of nowhere. Siedzę sobie w jakimś małym, równie jak całe miasteczko zakurzonym barze przy nakrytym kraciastą ceratą stoliku. Jem jakąś rybę albo w ogóle nic nie jem, tylko sobie sączę powoli to, co mi podali. Szklaneczka jest zimna i ma grube ścianki. To zimne w środku to nie jest kompot ani, dajmy na to, piwo San Miguel bądź Estrella, to nie jest nawet zwykła mineralka. W szklaneczce jest wino: orzeźwiające, młodziutkie, pachnące melonem, agrestem, grejpfrutem i limonką.
To absolutna prawda: dokładnie o tym marzyłam podczas degustacji wielkich win bordoskich – o kieliszku zimnego hiszpańskiego verdejo.
Zaloguj się
Zaprenumeruj już teraz!
i zyskaj dostęp do treści online, zniżki na imprezy oraz szkolenia winiarskie!