Czy butelka szampana jest armatą, czy nie?
Szampan nie jest winem, to styl życia. Przez wiele szampańskich lat hołdowałem tej myśli w całej rozciągłości, w duchu zgadzając się z Markiem Bieńczykiem, który napisał kiedyś, że woli angielską, dumną i zawadiacką wymowę słowa champagne od miękkiej, wycofanej pronuncjacji francuskiej.
W takim ujęciu to, co liczy się najbardziej, to niezwykły status szampana jako mitu kultury i jego niebywała, wymykająca się szkiełku i oku empiryka zdolność do uwznioślania człowieczej egzystencji. Bąbelki wypełniają doczesną powłokę jak hel wypełnia balon, alkoholowy płyn niesie oleum do głowy i nagle cyk! ogarnia nas lekkość, dzięki której wyrywamy się ku górze z magmy doczesności. Pijemy gwiazdy, jak wedle apokryfu zawołać miał ojciec Pierre Pérignon, siłą marketingowych modlitw uczyniony patronem tej szampańskiej hedonii. Bóg – oraz moc innych, mniej transcendentnych figur – mi świadkiem, że i ja wiele razy piłem na tę modłę gwiazdy. Ba, pewnego razu, przy piątej czy szóstej butelce Moët & Chandon, osuszanej przeze mnie i mojego brata w paryskim klubie Kong, znalazłem się najbliżej dotąd w życiu prawdziwych gwiazd, pewien azjatycki turysta nieśmiało spytał mnie bowiem, czy nie ma przypadkiem do czynienia z panem Keanu Reevesem. Oto, co szampan robi z człowiekiem! – to jedyna puenta tej sytuacji, na jaką mnie stać, doskonale jestem bowiem świadom ograniczeń swojej fizys.
Zaloguj się
Zaprenumeruj już teraz!
i zyskaj dostęp do treści online, zniżki na imprezy oraz szkolenia winiarskie!