Wina Krecika
W naszej polskiej czechofilii – równie oczywistej, choć chyba mniej odwzajemnionej niż hungarofilia – pobrzmiewa nuta pobłażliwości. Bo oni przecież tak śmiesznie mówią, bo laska jest nebeska a divadlo narodne, bo zamiast się wykrwawiać w okopach światowych wojen polegiwali w nich zachlastani gruszkówką. Wystarczy spojrzeć na to, co się działo wokół naszego ostatniego, niesławnego futbolowego spotkania – przy okazji meczu z Rosją sięgano wstecz historii aż do postaci kniazia Pożarskiego, co to Polaków wygnał z Kremla, przy Czechach zaś zatrzymaliśmy się na Kreciku. Niby to dobrze, że nie dzielą nas pamiętne traumy, ale ta wzajemna kreskówkowa powierzchowność wcale nie musi się podobać o wiele bardziej. Dlatego posłuchajcie, proszę, historii o Johance.
Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, w pobliżu Bełchatowa w województwie łódzkim leży sobie Zelów. Z pozoru miejscowość jakich wiele, niezbyt ludna, urbanistycznie karłowata, topograficznie plaskata, mocno monochromatyczna, kryje w sobie jednak tajemnicę. Zelów to bowiem kawałek Czech w sercu Polski.
Założony w XIII czy XIV wieku był typową polską wsią szlachecką aż do roku 1802, kiedy to kupili go od ówczesnego właściciela czescy koloniści – ewangelicy, uciekający przed religijnymi prześladowaniami członkowie Jednoty Braci Czeskich. Miasteczko, po czesku Zelov, oraz jego okolice przybysze z Południa zdominowali całkowicie, przywożąc ze sobą obok tradycji religijnych także kulinarne – kudłate knedle, buchty domowe czy staroczeskie ciasto marchwiowe. Potem, w latach międzywojennych, Czechów ubyło – wracali do niepodległej Czechosłowacji Masaryka – pojawili się za to Niemcy i Żydzi, uzupełniając niezwykłą kulturalno-etniczną mozaikę Zelowa.
Oczywiście, nie miałem o tym pojęcia, kiedy podczas pierwszej podróży przez Zelów mój sokoli wzrok wypatrzył tablicę z napisem „Smakownia win czeskich Johanka”. Tego nie mogłem przegapić – wszedłem przez prowadzącą na podwórze bramę, mijając zachęcające stoły biesiadne, wkroczyłem do niewielkiego wnętrza i… oniemiałem. Jakby jakiś teleport, trzask-prask!, przeniósł mnie do Czech. Wokół na wysokich półkach boazerii ponad sześćdziesiąt rodzajów czeskiego piwa, chyba największy wybór, jaki kiedykolwiek w Polsce widziałem. W szafce na kontuarze czeskie słodycze i przekąski, Lentilki, te rzeczy. Za kontuarem zaś…
Ach, drży moje serce, gdy piszę te słowa, za kontuarem zaś wystające ze ściany kurki, z których w szklanice i butle przyniesione przez klientów leje się strumieniami schłodzone Veltlínské Zelené lub Frankovka Modrá z Vinnych Sklepów Lechovice (dostać tu też można wiele butelek z tej nad wyraz przyzwoitej wytwórni). Podawane prosto z beczki, są zimne, proste, świeże i rześkie, kwintesencja wina jako napoju stanowiącego immanentną część codziennego życia. Przychodzą na to wino do Johanki Polacy i Czesi, potomkowie tutejszych Niemców i osoby zafascynowane żydowskim wymiarem historii miasta, nad winem z kranu rozmawiają, śmieją się i kłócą, świadomi lub przynamniej przeczuwający, że mają szczęście być w niezwykłym miejscu, w historycznym tyglu kultur, jednym z niewielu w Polsce, pod którym żar jeszcze nie wygasł.
Johanka to mój czeski kawałek świata, z ciężkim sercem więc dzielę się jej tajemnicą – ale słowo się rzekło, zresztą to wszystko wina Krecika. Jeśli więc los kiedyś was w pobliże Zelowa zaniesie, wpadnijcie tu po butlę lub na szklankę morawskiego wina, może akurat się spotkamy.