Rok 2014 w winie
To był dobry rok. Winicjatywa opublikowała 620 artykułów. Jak widać, działo się wiele ciekawych rzeczy. Pora więc na moje prywatne podsumowanie tych najciekawszych.
Najlepsze wino białe – Breuer Riesling Schlossberg 1996, czyli ściga się wielu, ale i tak wygrywa Riesling. Łyk absolutu, skończone arcydzieło. Barwa rozbłyskającej energią cytrynowej żółci, półzestarzony bukiet z nutami dziadkowej piwnicy, pszczelego wosku, niekończący się posmak… Wkładajmy Rieslingi do piwnicy z nadzieją, że powtórzymy ten cud.
Najlepsze wino czerwone – tu sprawa trudniejsza. Degustowane z beczki Giacomo Conterno Barolo 2011? Bruno Giacosa Barolo Le Rocche del Falletto 2009 (za, bagatela, 659 zł)? Romanée-Conti prezentowane marcu przez Tima Atkina? Nie, z tego roku zapamiętam najlepiej dwa wina. Prozę i poezję, symfonię Mahlera i piosenkę Nata King Cole’a. Wspaniałą, bezkresną prozą okazał się Foradori Granato 2009, salonowy Godzilla, prawosławna Wielkanoc ze śpiewami. Liryczną poezją, destylatem gwiazd, Vermeerem w płynie – Felton Road Bannockburn Pinot Noir 2012. Oba te wina są zresztą do kupienia w Polsce za kwoty, na które raz na jakiś czas można sobie pozwolić.
Najlepsze tanie wino – miliony nie mogą się mylić, czyli Vallado 2011 i 2012, bohater najgłośniejszego winiarskiego niusa roku 2014. Biedronka podgryzła Mielżyńskiego, Mielżyński przebił Biedronkę, a my przy okazji napiliśmy się doskonałego wina codziennego za pół ceny. Potem zrobiło się jeszcze śmieszniej, gdy Mielżyński wrócił do starej ceny 49,50 zł, a w tym samym czasie Biedronka wyprzedawała ten klejnot coraz taniej – 15 zł, 10 zł… To był cud, nie liczcie na to, że się powtórzy w 2015.
Najlepsze wino, którego jeszcze nie ma w Polsce – Arianna Occhipinti Il Frappato 2012. Jedno z najbardziej indywidualnych win świata z roku na rok jest coraz lepsze, w nowym roczniku 2012 poczułem od razu te emocje, które wywołało też Granato. Vermeer na wycieczce w Oriencie, hinduskie święto Holi w kieliszku, Nat King Cole śpiewa na bis tylko dla nas. To wino dawno powinno być w Polsce, przeleciało przez katalog Brix65, podobno wiosną wyląduje już u nas na stałe. Czekam!
Najlepszy sklep – El Catador. Zawsze mam ochotę tam pójść, zawsze mam ochotę na nowe wina wybrane przez Łukasza Staniewskiego. A przecież nie przepadam za winami z Hiszpanii! A w zasadzie nie przepadam za Tempranillo Crianza o zawsze identycznym waniliowym smaku. Tymczasem Hiszpania w El Catador to kraina różnorodności, mineralne białe wina z Galicji i górskie znaleziska z Katalonii, autorska Garnacha z Aragonii albo pyszne codzienne… Graciano za 35 zł. W 2014 roku dużo się mówiło o kryzysie sklepów specjalistycznych i wewnętrznie sprzecznej koncepcji mikroimportu – El Catador pokazuje, że mały import z dobrym gustem i dobrymi pomysłami może być sukcesem.
Postęp – Chile. Rok temu nie sądziłem, że będę się rozpływał nad mineralnymi winami Undurraga, że zamiast Carignan z Langwedocji będę lansował to z Maule. Że teksty o oddolnej rewolucji w winiarstwie nasz korespondent Rurale będzie nadsyłał nie z Chorwacji albo Austrii, ale właśnie z zachodniej strony Andów. Ale to nie są tylko migawki z hipsterskich degustacji, to rzeczywistość – Chile na polskich półkach to już nie tylko Casillero del Diablo, ale też doskonałe wina białe Amayna czy Casa Marín, czerwone De Martino czy Viña Leyda, to już nawet świetny Riesling w supermarkecie. O produkcji win coraz świeższych, pijalnych, lokalnych i różnorodnych mówi cały świat – Chile już to zrobiło.
Niespodzianka – Rumunia. Trzy lata temu pisałem o niej jako o „wielkiej nieobecnej” polskiego rynku. Tak miało być już zawsze – wina były słabe i za drogie, etykietom na maksa brakowało seksapilu i nie było żadnego powodu, żeby Polacy zaczęli pić te wina. A jednak zaczęli – i chwała za to kilku odważnym importerom, którzy nie przestraszyli się tematu. Dziś kupimy m.in. wina Nachbil w Krakó Slow Wine, doskonałą czerwoną Corcovę oraz pięknego Furmint i Cadarcę z Wine Princess w Salonie Win Karpackich, który dostaje moją prywatną nagrodę za najlepszy rozwój katalogu w roku 2014.
Potencjał – Nowa Zelandia. O fantastycznym Felton Road Pinot Noir już wspomniałem, a przecież w tym roku degustowaliśmy też światowej klasy Ata Rangi, Seresina, Greywacke, Dog Point Sauvignon. Pojawiły się też tańsze Sauvignon takie jak HãHã czy Baby Doll, nie mówiąc już o Biedronkowym Greyrocku (dla wielu wino roku w marketach). W 2015 wina z Zelandii jeszcze się w Polsce umocnią, pod warunkiem, że winiarze i importerzy zadbają o dwa kluczowe punkty – 39 i 49 zł.
Debiut – Bruno Giacosa w katalogu Vini e Affini i kultowy kalifornijski Ridge, na którego porwała się Winkolekcja. No i Winoblisko – podniecający projekt, na który oby nas było stać.
Moda – wina naturalne. Głośny chór przeciwników tak właśnie o nich mówi – przejściowa moda, humbug, zawracanie głowy, „wina specjalnej troski”. Jednak ta moda zatacza coraz szersze kręgi – importerów wyspecjalizowanych w winach naturalnych, nieinterwencjonistycznych, bezsiarkowych jest już wielu – Naturaliści, Givenchy, Krakó Slow Wine, Winotake, Winoblisko, Bistro Rozbrat; kilkanaście mocnych pozycji z tego nurtu ma Vini e Affini. Wszyscy oni zwariowali? Zwariowali ich klienci, którzy te wina kupują, zakochują się w nich i wracają po nie? A może ideolooponenci czegoś nie dostrzegli – indywidualizmu tych win, ich fantastycznej (niekiedy) pijalności, nowych (rzadko, ale jednak) horyzontów smaku? Nie docenili etycznego aspektu picia wina – kupuję wina bez siarki i enzymów, bo uważam to za słuszne? Wiem jedno – w 2015 roku te wina jeszcze urosną.
Znak zapytania – cydr. Miało być pięknie, czyli megasukces i pięciokrotny wzrost sprzedaży (z 2 mln litrów w 2013 do ponad 10 teraz). Miało być jeszcze piękniej, gdy na fali rosyjskiego embarga minister obiecał ułatwić życie cydrownikom, dopuścić reklamę, a nawet zawiesić akcyzę. Ministerialne obietnice gdzieś ugrzęzły, cydr urósł, ale czy dalej będzie rósł? Czy 80, 120 mln litrów przepowiadane samym sobie przez producentów cydru okaże się realne, czy cydr już doszedł do ściany? Czy wśród konsumentów nie pojawia się już zmęczenie pseudocydrami z wody i cukru, dostępnymi w dużych sieciach?
Stagnacja – blogerzy. Życzę im sukcesu. Winicjatywa prezentuje polskie blogi winiarskie na głównej stronie serwisu, co im zapewnia ponad 100 tys. wejść w skali roku. Zorganizowaliśmy Zlot Blogosfery winiarskiej – uczestnicy mogli pierwszy raz posłuchać Tima Atkina czy spróbować Domaine de la Romanée-Conti. Moja wiara w blogi jest jednak coraz słabsza. (I nie tylko moja – Czytelnicy Winicjatywy przez rok klikali na linki do blogów mniej więcej na tym samym poziomie, choć liczba odwiedzin na naszym portalu wzrosła przez rok o 65%). Blogerzy w większości (są wyjątki, ale odnoszę się do całokształtu) stracili zapał, osiedli na laurach, zaplątali się w monetyzacyjne sieci. Recenzują w kółko te same butelki nadesłane przez dyskonty, nie prowadzą w zasadzie żadnej aktywnej krytyki. Coraz rzadsze robią się teksty, w których niezależny bloger coś na własną rękę odkryje, wyniucha, zanalizuje. Zamiast tego mamy plagiaty z zagranicznych portali albo dyrdymały w rodzaju „Dominują wapienno-marglowe gleby pamiętające czasy, gdy Piemont był zalany Morzem Adriatyckim”. Wielu dobrych blogerów zamilkło albo zostało wessanych przez pisma i portale, ale gdzie są nowi?
Rozczarowanie – pisma kulinarne. Mamy eksplozję zainteresowania Polaków dobrym jedzeniem i eksplozję piszących o nim. Ale w żadnym z drukowanych pism o jedzeniu nie przeczytacie nic sensownego o winie. Wyjątkiem jest felieton Ewy Wieleżyńskiej w Kuchni (no ale to „outsourcing”) oraz Patrycja Siwiec z Food Service, która faktycznie interesuje się, degustuje i rozwija. W pozostałych publikacjach wino to jest lajfstajlowy lukier, a nie coś, co stanowi 40% wartości rachunku w dobrej restauracji. Żenadą roku okazała się winiarska wkładka do Polityki, będąca w istocie przedrukiem gazetki Almy, a kuriozum – oceny kart win w przewodniku Gault & Millau (powrócę do nich w osobnym tekście). Foodowcy! Kompetencje winiarskie nie rosną na drzewie, zdobywa się je tak samo ciężko, jak te gastronomiczne.
Zjawisko – pseudomagazyny. Kiedyś sytuacja była jasna – gazetka marketu to było kilka stron z kolorowymi fotkami produktów, które aktualnie są w promocji. Potem pojawili się Sommelierzy z „rekomendacjami”, a nawet Redaktorzy ze „wstępniakami”. Ale gazetka Biedronki to ciągle była lekko umajona lista produktów. Poprzeczkę podniósł Lidl, którego katalog jest lajfstajlową broszurą z dużym budżetem i artystycznymi zdjęciami. Pod względem treści panuje tu jeszcze jednak dyscyplina – pisze się na temat produktów oferowanych przez Lidla i to bez większego ściemniania. Natomiast w „magazynie” Faktorii Win pojawiły się już teksty bez żadnego związku ze sklepową ofertą – wino i taniec, wino i muzyka, wywiady z ciekawymi ludźmi. Arcydzieło gatunku stworzył jednak Czas Wina – 100-stronicowe wydawnictwo z reportażami pisanymi przez doświadczonych redaktorów. Z każdego regionu „Redaktorzy polecają” najlepsze wina – traf chce, że akurat wszystkie są dostępne w katalogu jednego importera, czyli Domu Wina, czyli… właściciela Czasu Wina. Branża z tego „magazynu” się śmieje, ale niezorientowani konsumenci się na to nabierają i Czas Wina coraz częściej wymienia się obok Magazynu Wino, czyli pisma prowadzonego przez faktycznych dziennikarzy i krytyków. Co będzie dalej? Dystrybutor filmowy wydrukuje sobie magazyn o kinie? Puls Biznesu zacznie wydawać Urząd Skarbowy?
Nadzieja – sommelierzy. Im też się dostało ostatnio – z gorącej dyskusji na Facebooku dowiedzieli się, że się „zeszmacili”, czyli się zbyt agresywnie monetyzują (trudno polemizować), a wielu woda sodowa uderzyła do głowy (nie da się ukryć) i powinni się „samooczyścić”, czyli zakazać sobie występowania w reklamach. Tak to może wygląda z punktu widzenia Kowalskiego. Natomiast gdy się wchodzi do restauracji, w których sommelierzy pracują, to jednak dominuje uczucie podziwu i szacunku. Karty tych parunastu czołowych lokali wykonały w 2014 roku duży postęp. Są ciekawe, dynamiczne, perspektywiczne. Przy całej bowiem sodówce i gwiazdorstwie (mało widywałem sommelierów na degustacjach, a gdy już przyszli, to nic nie notowali – lepsze wina i tak dostają do spróbowania bezpośrednio od importerów) chłopcy od wina się rozwijają – jeżdżą, jedzą, piją, trenują, wpadają na chwilkę do Anglii po naukę i wracają, żeby błysnąć doborem likieru z mleka do deseru z borowików albo Gravnerem na 60-gramowe kieliszki. Ciekaw jestem autentycznie, co zmajstrują w 2015.
Motto na 2015 – pisząc niedawno o różnicy pomiędzy męskim i damskim podejściem do wina, Jancis Robinson napisała: „Mężczyźni swój status często mierzą butelkami, które wybierają w restauracji lub podają w domu. Czy to wino jest wystarczająco prestiżowe i drogie dla mojego szefa / klienta / przyjaciół? – zdają się pytać, natomiast kobiety podchodzą do tego bardziej na luzie: czy mam ochotę napić się tego wina i się nim podzielić?”. Życzę Wam w 2015 roku, drodzy Czytelnicy, mniej trofeów, a więcej win, na które po prostu macie ochotę.