Bońkowski w Australii, odc. 9
Australia – spotkania
Wracam jeszcze do tematu Australii, by opowiedzieć Wam o dwóch ciekawych spotkaniach z Polską w tle. Australijczyków o polskich korzeniach według różnych szacunków jest od 150 do 250 tys. Niemało, choć daleko nam do takich grup jak Szkoci, Niemcy, Grecy czy Włosi. Oczywiście był Paweł Edmund Strzelecki, jest Marek Niedźwiecki, a na niwie wina jest Piotr Wyszomirski z Wines United, którego w Południowej Australii znają prawie wszyscy.
W 10-osobowej grupie dziennikarzy, sommelierów i kupców, z którą odwiedziłem Australię, było dwóch Polaków i jeszcze pół. Oprócz mnie kangury ścigał Tomasz Kuszneruk, sommelier z restauracji Plateau w Canary Wharf, finansowej dzielnicy Londynu. Jego historia jest typowa i niesamowita zarazem. Lublinianin, na Politechnice Lubelskiej studiował inżynierię, ale w 2001 roku wyjechał do Anglii za pracą. Przypadkiem trafił do Vinopolis, londyńskiego muzeum wina, gdzie zbierał pierwsze doświadczenia sommelierskie i połknął winnego bakcyla. Ukończył III poziom kursu WSET, po paru latach przeniósł się do całkiem poważnej restauracji – Le Coq d’Argent, gdzie był zastępcą znanego sommeliera Oliviera Marie. Tutaj zdobył mocne podstawy, karta opierała się na tradycyjnych winach francuskich, czyli sommelierskim elementarzu (dziś często niedocenianym). Pracowitość i talent Tomka zostały szybko docenione, po trzech latach awansował na głównego sommeliera w innej restauracji tego samego holdingu – Plateau (jego kartę win możecie zobaczyć tutaj). Ma taką pozycję, że na razie nie myśli o powrocie do Polski. Polskich sommelierów jest w Anglii coraz więcej, mają coraz lepszą opinię – Tomasz jest tego dobrym przykładem.
Niesamowite okazało się też spotkanie z innym sommelierem – Garethem Ferreirą. To jeden z najbardziej cenionych młodych wilków w Londynie – wcześniej pracował w restauracji Launceston Place (gdzie głównym sommelierem został po nim aktualny mistrz Polski sommelierów – Piotr Pietras!), a obecnie przeniósł się do 67 Pall Mall. To dziś najgorętsza winiarska miejscówka w Albionie – nowootwarty prywatny klub dla winomaniaków, w którym wszyscy chcą się pokazać i wszyscy chcą spróbować winiarskich brylantów, które leją się strumieniami. Dosłownie miesiąc temu Gareth został też pierwszych w historii mistrzem RPA sommelierów.
Co to ma wspólnego z Polską, zapytacie. Otóż Gareth po dziadku ma… polski paszport! Wilniuk Sławomir Jerzy Sadowski został zesłany przez sowietów na Syberię, tam stracił całą rodzinę i przez Iran dostał się do polskiego sierocińca w Outdshoorn w RPA. Tu pozostał – od 2005 już jako emeryt przyjeżdża regularnie do Polski w poszukiwaniu krewnych – a jego dzieciom i wnukom przysługuje polski paszport. Gareth Ferreira dzięki niemu został obywatelem Unii Europejskiej i mógł bez przeszkód osiedlić się w Anglii. Mamy więc udział w sukcesie tej wschodzącej gwiazdy sommelierstwa – kto by się tego spodziewał!
piątek 20 listopada
Cztery godziny lotu, cztery godziny jazdy, ale było warto. Z Melbourne przeniosłem się do Zachodniej Australii. Odległość taka, jak z Kanarów do Austrii i różnica też mniej więcej taka. Po półpustynnych widokach Riveriny Zachodnia Australii wyglada jak serce Europy – gęste lasy, zielone rzeki.
Margaret River leży na szerokim półwyspie wchodzącym w Ocean Indyjski. Wpływ oceanu jest bardzo ważny – roczna suma opadów to tutaj 1000 mm, 3–4 razy więcej niż w takiej Riverinie. Co prawda latem nie pada w ogóle, ale winorośl może czerpać ze sporych zapasów wody w podglebiu. To widać zresztą od razu po krajobrazie, który jest naprawdę zielony. Droga prowadząca z Perth do Margaret River biegnie przez gęsty busz; gdyby nie inne gatunki drzew, można by poczuć się jak na Mazurach.
Czołowy tutejszy region Margaret River w Polsce kompletnie nieznany – wedle mojej wiedzy jedyną etykietą dostępną u nas jest Stella Bella (Wines United) i może jakiś drobiazg w Marks & Spencer. Tymczasem w Australii to prawdziwa instytucja. Tylko 3% krajowej produkcji wina, ale 35% win z najwyższej półki. Tutejsze Chardonnay i Cabernet Sauvignon uchodzi za najlepsze na świecie, a przynajmniej za „jedno z”. Arogancja? Australijska pewność siebie? Na pewno, ale ma solidne pokrycie w faktach. Próbowałem tutaj wielu win światowej klasy. A przy tym innych niż na wschodzie Australii.
W odróżnieniu od Barossy czy Hunter Valley historia Margaret River jest krótka – pierwsze komercyjne wino zrobiono tu w 1972 roku. Od razu wykorzystano podobieństwo do Bordeaux – klimat, żwirowa gleba i dość płaski krajobraz – i postawiono na odmiany bordoskie. Decyzja o posadzeniu Caberneta okazała się strzałem w dziesiątkę, natomiast białe wina z początku robiono z mieszanki Sauvignon Blanc i Sémillon. Ten styl zdobył wielką popularność w Australii i najlepsze (ale tylko one) egzemplarze faktycznie wspinają się na poziom klasyfikowanych białych Bordeaux. Ale ostatnia dekada należy zdecydowanie do Chardonnay. Czołowe etykiety są wspaniałe, pełne owocu, z dobrą kwasową strukturą, która nawet nie potrzebuje tak dużo beczki. Są mniej burgundzkie niż Chardonnay z Mornington Peninsula i Yarra Valley, bardziej hedonistyczne i chyba bardziej regularne. Mam słabość do tych Chardonnay, chociaż tutejsze Cabernety też są po prostu wyśmienite – porzeczkowe, skoncentrowane, soczyste, o mięciutkich, pieszczących taninach.
W Margaret River jest drogo i szykownie. Popyt na wina z tej apelacji jest bardzo duży w Australii – winiarze często eksportują ledwie 10%, więcej nie muszą – oraz w Azji. Ceny wysokie – ale też za tonę winogron płaci się tu minimum $1000, dziesięć razy więcej niż w Riverinie. Cabernet Sauvignon z najstarszych, 35-letnich działek ponoć chodzi po 10 tys. dolarów! A te pieniądze są mądrze inwestowane. Każda winiarnia ma tutaj nie zwykły „cellar door”, tylko luksusowy kurort z restauracją i hotelikiem, a często i polem golfowym albo wręcz lądowiskiem dla helikopterów. Margaret River to najbliższe miejsce, gdzie sensownie mogą wydać ciężko zarobione dolary mieszkańcy milionowego Perth. Samolotem jest tu bliżej z Singapuru i Dżakarty niż Sydney. Enoturystyka jest na niebotycznym poziomie – wobec oferty takiego Leeuwin czy Voyager Estate Europa może tylko zgrzytać zębami z zazdrości. Cały świat mówi o „premiumizacji”, Margaret River już to zrobiła.
wtorek 17 listopada
Jak dużo jest Italii w Australii? Oficjalnie przeszło milion z 24 mln Australijczyków ma włoskie pochodzenie. Są pierwszym, drugim albo trzecim pokoleniem po tej stronie równika (największe fale włoskiej emigracji do Australii to początek XX wieku i lata 50.).
Ale tak naprawdę Włochy liczą się na antypodach – jak wszędzie – o wiele bardziej. Co najmniej trzy regiony winiarskie – McLaren Vale, Riverina i King Valley – z włoskości uczyniły główne narzędzie marketingowe. W Riverinie to jest mocno na wyrost – dominują tu Chardonnay i Shiraz, a najlepiej wypada mocarny Durif. Natomiast w King Valley naprawdę się starają. W ciągu 36 godzin na miejscu spróbowałem, trzymajcie się mocno, Arneis, Barbery, Canaiolo, Dolcetto, Friulano, Garganegi, Marzemino, Montepulciano, Nebbiolo, Picolita, Pinot Grigio, Prosecco, Sagrantino, Sangiovese, Trebbiano, Verdicchio, Verduzzo.
Italia w pigułce. I wielkie nadzieje. Niektóre z tych win już są bardzo dobre, wręcz znakomite. Nebbiolo Il Ré 2005 z winiarni Chrismont to z pewnością najlepsza realizacja tego szczepu poza Italią, jakiej próbowałem, a starsze roczniki Pizziniego też wypadły doskonale. Rocznikowy Prosecco Pucino 2014 od Dal Zotto nie miałby czego się wstydzić w towarzystwie dobrych Prosecco DOCG z Valdobbiadene; Barbera Frizzante z tej samej winiarni niczym się nie różniła od moich ulubionych musiaków z Colli Piacentini i Oltrepò Pavese.
Największe nadzieję wiąże się jednak z Sangiovese. Kilka win osiągnęło już naprawdę niezły poziom i może równać się ze średnią półką Sangiovese di Romagna czy Chianti DOCG. Pizzini, Dal Zotto, Chrismont i Sam Miranda powołali nawet Sangiovese Project i testują w winnicach różne klony toskańskiego szczepu. Znawcy Toskanii wiedzą, że Sangiovese to jedna z bardziej zróżnicowanych genetycznie odmian, a klony w Australii to wyjątkowo ważny temat, bo z powodu obowiązkowej kwarantanny sadzonki mogą być importowane tylko przez kilka certyfikowanych szkółek; to „wąskie gardło” jest jedną z przyczyn uniformizacji win australijskich.
King Valley stawia na Włochy z powodów geograficznych – winnice położone na zachodnich stokach australijskich Alp sięgają aż 800 metrów n.p.m. – i marketingowych. W zalewie Shiraza i Caberneta jest to po prostu wyróżniającą się propozycja. A czy na morzem, na przykład w Polsce, łykniemy australijskie Sangiovese? Skoro łyknęliśmy afrykańskie Chenin Blanc i urugwajskiego Tannata…
poniedziałek 16 listopada
Makiaweliczny plan organizatorów sprawił, że z najgorętszego i najbardziej przemysłowego regionu Australii przeniosłem się bezpośrednio do najzimniejszego i najbardziej butikowego. Mornington Peninsula to 1000 hektarów winnic na palczastym półwyspie okalającym zatokę Port Phillip, u której końca leży Melbourne, drugie największe miasto w Australii.
Bliskość metropolii (jeśli nie ma korków, jazda trwa 45 minut) to dla Mornington Peninsula zrządzenie losu. Napływ bogatych sybarytów poszukujących smakoszowskich weekendowych eskapad nie słabnie przez cały rok. Tutejsze „cellar doors” należą do najbardziej wypasionych w kraju: w enomatikach pojawiają się nie tylko wina miejscowe, ale markowe Barolo i burgundy.
Właśnie, Burgundia. Mornington Peninsula określa samą siebie jako „chłodny klimat nadmorski” i stawia na zimnolubne szczepy: Chardonnay i Pinot Noir. Wraz z sasiednią Yarra Valley oraz leżącą po drugiej stronie Cieśniny Bassa Tasmanią Mornington to z pewnością ojczyzna najlepszych australijskich Pinotów. To może nie brzmi zbyt podniecająco, gdy mamy piwnicę pełną burgundów premier cru, lecz w ostatnich latach Pinoty z Australii z hukiem weszły na światowe salony i dziś wymienia się je jednym tchem z nowoświatową elitą tego szczepu – Central Otago, Sonomą, Leydą. Gdy dwa lata temu w Australii trafiłem na seminarium prezentujące śmietankę kangurzych Pinotów, byłem wstrząśnięty ich jakością, energią i stylem. Wtedy nie udało mi się dotrzeć do winnic, więc teraz bardzo sobie ostrzyłem zęby na tę wycieczkę.
Pinoty w Mornington są już w Polsce znane dzięki butelkom z Paringa Estate, które kilka razy już entuzjastycznie polecaliśmy na Winicjatywie (importer: Wines United). Paringa to jedno z najmocniejszych tutejszych nazwisk, ale z ok. 60 producentów w regionie wyróżnia się jeszcze kilku: Moorooduc, Kooyong i siostrzany Port Phillip, hipsterski Ten Minutes by Tractor, elegancki Stonier, Willow Creek, Yabby Lake, Eldridge. To w tej chwili jedne z modniejszych win w całej Australii, kosztujące $30–100 za butelkę, a i tak sprzedają się jak świeże bułeczki – niektóre w ogóle nie trafiają do dystrybucji, a większość winiarni sprzedaje 60–80% swojej produkcji bezpośrednio turystom.
Kariera Pinot Noir w Australii może zaskakiwać, ale w rzeczywistości ma on tu długą tradycję – pierwsze łozy przywieziono z Clos de Vougeot już w 1831 roku. W wielu regionach jest dla Pinota oczywiście za ciepło, lecz oceaniczny „trójkąt bermudzki”, czyli takie apelacje jak Yarra, Mornington, Gippsland, Geeling, Macedon Ranges to dzięki chłodnym temperaturom doskonałe siedlisko dla burgundzkiego króla. Na półwyspie dochodzi do tego ciekawa geologia – nad okolicą góruje wulkaniczne wzgórze Red Hill (350 m n.p.m.), a jego dobrze drenujące czerwone glinki nadają Pinotowi odpowiedniej głębi i struktury. Wysoki poziom tutejszych win to też zasługa winiarzy – wielu stosuje zbiór ręczny, niemal wszyscy – dzikie drożdże, wydajność z hektara należy do najniższych w Australii, na tle innych regionów to jest naprawdę ostoja terroir i autentyzmu.
Nie piłem tu żadnego słabego wina. Paringa Estate Pinot Noir 2013 to piękne studium zwiewności i powietrzności mimo wysokiego (14,5%) alkoholu, 40% nowej beczki się nie zauważa. Reserve Pinot 2006 potwierdził klasę producenta, to być może najlepsze wino tej wycieczki, lśniące jasnym, porzeczkowym blaskiem. Stonier KBS Vineyard Pinot Noir 2007 też przechował się nadzwyczajnie, nuty malinowej konfitury są po prostu piękne, a na podniebieniu wino jest jedwabiste, świeże i wciąż młode. Flagowy McIntyre Pinot z winiarni Moorooduc zrazu jest trudniejszy w odbiorze, ciepły, śródziemnomorski (posiadłość leży na północy Mornington, w najcieplejszym miejscu półwyspu), lecz z czasem zyskuje na finezji i precyzji; rocznik 2008 był nadzwyczajny. A leciutki i umiarkowany cenowo ($55) Robinson Pinot Noir 2013 to po prostu wcielenie burgundzkiej finezji. Moim cichym faworytem jest też mniej okrzyczana winiarnia Willow Creek, która zaprezentowała dwa doskonałe wina, w tym Pinot Noir 2013. Pinot Noir jako najbardziej podniecające wino w Australii – kto by pomyślał?
niedziela 15 listopada
Sydney–Riverina, 570 km, 1,5 godz. lotu
Jedną z pierwszych rzeczy, które zauważa się w Australii, są gigantyczne odległości. Przemieszczanie się z miejsca na miejsce trwa długi godziny i w zasadzie wszędzie (poza Australią Południową, gdzie regiony winiarskie leżą blisko siebie) trzeba lecieć samolotem. Właśnie takim małym dwuśmigłowcem regionalnych linii Rex udałem się do Riveriny. Ta nazwa nic Wam nie powie, próżno jej szukać na jakiejkolwiek etykiecie wina australijskiego sprzedawanego w Polsce, choć ponad połowa tego co pijemy pochodzi właśnie stąd. Jest to bowiem spichlerz Australii (90% krajowej produkcji ryżu, 95% śliwek, itd.) i winnica Australii – z 20 tys. hektarów powstaje ponad 25% produkcji wina.
Z Riveriny pochodzi największa światowa marka wina – Yellow Tail (150 mln butelek rocznie), w jednej z miejscowych winiarni powstaje też większość popularnego i u nas Jacob’s Creek Chardonnay. W jednej z winiarni na pytanie o wielkość produkcji usłyszałem: „Och, my jesteśmy mali – robimy tylko 3 mln skrzynek” (czyli 35 mln butelek). Tu się zresztą podaje te dane w tysiącach ton.
Yellow Tail Chardonnay 2015 to z pewnością najgorsze wino, jakie degustowałem w Australii. Fatalny był też Yellow Tail Shiraz o posmaku spalonego w ognisku gumowego węża. Niepijalne okazały się wina białe o smaku mango i grejpfruta z Warburn Estate. Natomiast z innymi nie było tak źle, jak myślałem. Jeśli zapomnieć o Chardonnay, który się tu po prostu piecze w skwarze, to parę niezłych białych daje Vermentino i Verdelho (sadzone do produkcji australijskiej „sherry”, a potem zaczęto robić z niego mocno kwasowe wina wytrawne), a czerwone z ciepłolubnych odmian takich jak Durif (Petite Sirah, o której pisałem tutaj – świetne wino rodziny Calabria), Petit Verdot, Nero d’Avola, a najciekawszym winem okazała się… Touriga Nacional z winiarni McWilliams.
Historia Riveriny to jednak wina… słodkie. Gdy sadzono tu pierwsze winnice – działki rozdawano żołnierzom powracającym z I Wojny Światowej, a rolnictwo na tym obszarze umożliwiła dopiero irygacja, tzw. Murrumbidgee Irrigation Area stworzono w 1912 roku – w Australii pito głównie słodkie wina wzmacniane. Była więc australijska sherry, madera, porto, a nawet tokaj (dziś – „topaque”). Do tego wysokoalkoholowe, niskokwasowe wina z Riveriny nadawały się idealnie. A przy tym powstawał ich ocean – chorób winorośli nie ma, a dzięki nawadnianiu można uzyskać dowolny plon, nawet 20–25 ton z hektara. Gdy wprowadzono zbiory maszynowe i technologię winifikacji w kadziach stalowych, niewielkim kosztem można było wytworzyć miliony litrów stołowego Chardonnay i Shiraza. Taka jest historia komercyjnego sukcesu win australijskich na świecie. W złotych latach 80. rolnik zarabiał nawet $1000 za tonę Chardonnay.
Dziś to raczej $100. Rynek na tanie wina się załamał, a koszty produkcji w Australii znaczno podskoczyły. Najwięcej kosztuje woda, która jest już warta więcej od ziemi – działki są tanie jak barszcz, natomiast prawo do wody irygacyjnej kosztuje 3,5 tys. dolarów za megalitr, a do produkcji wina potrzeba ich co najmniej 8 na hektar. (To i tak nic w porównaniu z innymi uprawami – ryżem, bawełną i migdałami, które zużywają nawet 30 mln litrów na hektar w ciągu roku!). Dlatego winiarze poszukują wyższej jakości, wreszcie zaczęli dobierać odmiany właściwe do tutejszego klimatu. Durif, ze swoim pieprzno-asfaltowym profilem i odpornością na upał, na pewno umocni swoją pozycję, podobnie jak rdzenne odmiany z gorącej Sycylii i Portugalii. Na razie jednak najbardziej smakowały mi wina słodkie – Jack Vintage Touriga 2013 z McWilliams (100% Touriga Nacional, wart co najmniej dobrego portugalskiego LBV), Show Liqueur Muscat od De Bortoli.
A jeszcze większym szokiem okazały się białe wina… botrytyzowane! Pierwszy na pomysł zrobienia australijskiego Sauterna wpadł właśnie De Bortoli w 1982 roku. Wykorzystał wilgoć generowaną przez kanały irygacyjne i ze szczepu Sémillon stworzył wino, które naprawdę nie odstaje od bardzo dobrych Sauternów – Noble One. Zawierający blisko 190 g cukru rocznik 2013 był naprawdę ciekawy, a 1996 wręcz zdumiewający. Ale bardzo dobre wina z tego samego szczepu i w tym samym stylu nalali mi również Calabria i McWilliams. Dobry Sauternes na środku pustyni – takie rzeczy tylko w Australii.
piątek 13 listopada
Stereotypy. Ciągle jesteśmy w ich szponach. Pobyt w Nowym Świecie, full immersion w energetycznym biegunie światowego winiarstwa, jakim z pewnością jest Australia, bezlitośnie te uproszczenia obnaża. Jednym z najgłębiej tkwiących w nas, europejskich winomanach, jest „w Nowym Świecie nie powstają wina prawdziwie wielkie”. Dolna półka, wiadomo, jest bezpieczna, dobrze zrobiona, nudna, ale konkurencyjna. Średnia – w tę nie wierzyliśmy, dopóki nie spróbowaliśmy tych wszystkich Zinfandeli Old Vine od Seghesio i Ridge’a, Catena Zapata, Pinot Noir z Paringi. Ale górna? Co to, to nie. Żadne wino zza morza nie może równać się z naszym Lafitem, Chambertinem, naszym Conterno. Ile się wyśmiewaliśmy z tych chilijskich i argentyńskich „icon wines”, ile było używania przy tych Cabernetach po $100!
Nie zauważyliśmy nawet, jak w ciągu dekady wyrosła naszej paternalistycznej Europie konkurencja także w winiarskich przestworzach. Kiedyś w Australii był Grange, Henschke Hill of Grace, Jim Barry The Armagh i Torbreck, ale mogliśmy sobie zawsze tłumaczyć, że to przypadek albo kaprys ogromnych korporacji, które za kasę mogą kupić wszystko. A teraz w Australii jest setka posiadłości wysokiej klasy robiących garażowe, najwyższej światowej jakości Chardonnay, Pinot Noir, Cabernety, Shirazy czy (powiedzmy) Rieslingi. I to już korporacyjne „projekty”, tylko rodzinne winianie nastawione na terroir i maniakalne poszukiwanie jakości, czyli dokładnie ten sam typ, jaki nas podnieca w Europie.
Wczoraj w czasie jednej kolacji na stole stanęły: Clonakilla Shiraz Viognier, Wendouree Shiraz Mataro (a dwa lata temu rozwaliło mnie ich Cabernet Malbec 1994), Mayer Yarra Pinot Noir, Giaconda Chardonnay, wcześniej wpadł mi d’Arenberg The Dead Arm Shiraz, we wtorek będę degustował Pinot Noir od Stonier i Ten Minutes by Tractor. To są wina, które w porównawczej degustacji nie będą odstawały od Chave’a, Conterno czy Lafite’a. A są często nie droższe, jak nam się kiedyś stereotypowo wydawało, lecz sporo tańsze – nie wszystkie, ale niektóre można kupić w Australii po $60–80.
środa 11 listopada
Z punktu widzenia europejskiego winomana w winach z Australii nie ma charakteru terroir. Ba, tam w ogóle nie ma żadnego terroir, skoro wszystkie winnice są nawadniane, a poza tym sadzone są w nieodpowiednich miejscach. Za to my w Europie mamy uświęcone stuleciami różnice między Les Perrières i Les Folatières w Puligny i nawet dziecko je rozpozna w kieliszku.
Oczywiście ten dyskurs jest moralnie podejrzany, paternalistyczny i kolonialny. Jest też krzywdzącym stereotypem, wynikającym ze słabej znajomości win z Australii, podobnie jak np. tych z Chile, o czym cierpliwie przekonuje nasz korespondent Rurale. Ale podstawowe pytanie – czy w Australii różnice topograficzne i glebowe, kryjące się za pojemnym terminem terroir, rzeczywiście przekładają się na styl win? Temat ten zdominował moje wczorajsze degustacje w McLaren Vale.
Zacznijmy od truizmu – terroir jest wszędzie. Wszędzie są jakieś gleby, najczęściej zmieniające się na małej przestrzeni, wymieszane i skomplikowane, bo geologia jest skomplikowana. Wszędzie jest jakaś topografia, rzeźba terenu, wzgórza, rzeki, doliny i uskoki. W Australii też. Co prawda jest to kraj dość płaski, o bardzo starych, mocno zerodowanych glebach, zatem w porównaniu do Europy faktycznie rzeźba terenu jest łagodniejsza, nie ma wysokich gór, nie ma gleb wulkanicznych. Ale zróżnicowanie jest ogromne. Pokazuje to choćby mapa geologiczna McLaren Vale – najbardziej precyzyjna mapa tego typu w całym winiarskim świecie:
A tutaj winemaker Scott Zrna z winiarni Fox Creek w ciągu 30 sekund streszcza różnice glebowe w apelacji:
Australijscy winiarze bardzo interesują się terroir. To z pewnością modny temat. Dochodzi do tego, że niektórzy, jak Kangarilla Road (proszę, niech ktoś to zaimportuje!!), opatrują swoje wina nazwami geologicznych formacji! Czegoś takiego nie widuje się często nawet w Europie.
W Fox Creek chodziliśmy od beczki do beczki i próbowaliśmy młodych win z tych samych szczepów – Grenache, Shiraz i Cabernet Sauvignon – z różnych działek w McLaren Vale leżących na różnych glebach. Różnice między czarną glinką, szarym piaskowcem i marglem były uchwytne, wręcz wyraźne; glina daje mocniejsze garbniki, piasek bardziej finezyjne aromaty i kwas, różne gleby sprzyjają różnym odmianom. Tak, terroir istnieje.
Problem pojawia się później. W Australii ogromna większość win to mieszanki. I pomijam tu „South Eastern Australia” czyli „apelację” obejmującą 90% winnic na tym ogromnym kontynencie (to w zasadzie ekwiwalent „vin de France”). Nawet średniej wielkości winiarnie skupują grona od różnych dostawców, a zwyczajowo poszukuje się równowagi, mieszając winogrona pochodzące czasem z różnych apelacji, a nawet stanów. W d’Arenberg podano nam Rieslinga (notabene doskonałego), który na etykiecie ma podane wyraźnie: Adelaide Hills – McLaren Vale. To tak jakby we Włoszech zabutelkowano wino Chianti Classico – Brunello di Montalcino!
Różnice między winami z różnych miejsc są w Australii wyraźne. Ale konsumenta – a ściślej owe 99% przeciętnych konsumentów – te różnice mało obchodzą. Obchodzi ich smak, dopiero zaczynają oswajać się z większymi apelacjami takimi jak Barossa, Clare, Hunter, McLaren Vale. Mikroróżnice pomiędzy tym, co nazywamy cru, to w Australii pieśń dalekiej przyszłości. Budowanie tej kultury i świadomości zajęło nam w Europie dekady, jeśli nie stulecia (a i tak dotarło do owych 2% ponadprzeciętnych konsumentów). Ale jest też różnica w kulturze winiarskiej. Koncepcja mieszanki, recipe (przepisu na wino, często używa się też słowa programme) jest tu głęboko zakorzeniona. Terroir ma w Australii pod górkę!
wtorek 10 listopada
Dotarłem już do Australii. Na zaproszenie rządowej agencji promocji wina Wine Australia (tej samej, która w maju zorganizowała największą degustację win australijskich w Polsce) objadę praktycznie połowę kraju – od Australii Południowej przez Nową Południową Walię i Wiktorię aż po Australię Zachodnią. W 13 dni odwiedzę ponad 20 winnic. Jest nas dziesięcioro – dziennikarze ze Szwecji, Danii, Finlandii, Anglii i Hongkongu oraz sommelierzy i buyerzy (osoby odpowiedzialne za zakup win w firmach importerskich) z Londynu, Edynburga i Cambridge. Niektórzy pierwszy raz w Australii, inni – dziesiąty. Dla mnie to drugi pobyt, nie jestem więc całkiem zielony.
I na przykład nie zdziwiło mnie, jak wygląda serce jednej z najważniejszych apelacji winiarskich w Australii – McLaren Vale. W Europie byłoby to urocze średniowieczne miasteczko albo przynajmniej prężna gmina pełna winiarskich sklepów, restauracji, wine barów, z co najmniej jedną gwiazdką Michelina i tysiącami enoturystów. W McLaren Vale nie ma nic. To typowa australijska mieścina składająca się z szosy i rozsianej na przestrzeni kilku kilometrów parterowej zabudowy. Owszem, miejscowe puby chwalą się, że mają „large selection of McLaren Vale wines”, ale tak naprawdę więcej tu sklepów z kosiarkami i farbami niż winotek.
Powiedzieć, że atmosfera jest senna to nic nie powiedzieć. Nawet po mleko jeździ się samochodem, a do niedawna – jak opowiadali mi właściciele winiarni Battle of Bosworth, którzy tam się zresztą poznali – w całej okolicy był tylko jeden bar. Teraz lokali jest więcej – oprócz sakramentalnego smażonego kurczaka jedna chińska i dwie włoskie (włoskie wątki są ważne także w winach z McLaren Vale, ale o tym w następnym odcinku) z kartą win z 25 pozycjami. Ale i tak nie ma porównania do takich miejsc jak Mozela, Chianti, Burgundia czy nawet Eger. Niewiele lepiej jest w Barossie czy Clare.
To, co najważniejsze, dzieje się w samych winiarniach. Każdy producent w Australii prowadzi bowiem tzw. cellar door, czyli degustację i sprzedaż win klientom na miejscu. Najczęściej jest to po prostu kontuar albo stół z wystawionymi butelkami. W godzinach otwarcia winiarni wchodzi się, próbuje i wychodzi z wybraną butelką (lub kartonem) pod pachą. Wino nalewa sam winiarz albo inny członek rodziny. Zero zadęcia, tak naprawdę zero marketingu, czysty pragmatyzm, gościnność na podstawowym australijskim poziomie. Przez typowy cellar door przewija się codziennie naprawdę sporo ludzi. Nic dziwnego, że w McLaren Vale nie ma wielu winotek, skoro wina można kupić u każdego producenta. Cena w dodatku ta sama – u winiarza nie jest ani taniej, ani drożej niż w sklepie. Ceny win zaczynają się od ok. $15 i sięgają – nie licząc najsławniejszych miejsc – ok. $50. W pizzerii wina w karcie kosztowały ok. $20–25. To nie jest bardzo mało w kontekście win supermarketowych, ale to też nie jest dużo, zważywszy że minimalna płaca robotnika w winiarni (przy przycinaniu czy zbieraniu gron) to $22 za godzinę. Bo wino jest dla ludzi.
niedziela 8 listopada
Witam Czytelników Winicjatywy i zapraszam do nowego działu – live blogging z Australii, czyli aktualizowany codziennie dziennik mojej winiarskiej podróży po antypodach. W ciągu 13 dni przemierzę 5000 km i odwiedzę cztery winiarskie stany. Ale zaczynam od… Singapuru.
Tutaj mam przesiadkę, którą wydłużyłem sobie do dwóch dni, żeby poznać miasto i odpocząć po męczącym międzykontynentalnym przelocie. Singapur to jeden z azjatyckich tygrysów i niesamowicie rozwijającą się metropolia. Co prawda na tle innych wielkich miast Azji wydaje się mały – mieszka tu „zaledwie” 5 mln ludzi – ale naprawdę przytłacza skalą. Wystarczy wspomnieć nieprawdopodobny hotel Marina Bays Sands, który ma 2500 pokoi na 55 piętrach, tropikalny ogród z palmami i basen na dachu, a na parterze… centrum handlowe trzy razy większe od warszawskich Złotych Tarasów.
W Singapurze nie warto pić wina. No bo kto by chciał pić Jacob‘s Creek za 90 zł czy Phélan-Ségur ze słabego rocznika za 400? Podatki i marże na alkohol są bardzo wysokie i niewiele pomaga zaledwie 7-procentowy VAT. Piwo też jest tanie – miejscowy Tiger w restauracji to wydatek rzędu $10, czyli blisko 30 zł za butelkę 660 ml.
Dlatego moim ulubionym napojem jest sok z trzciny cukrowej. Dostać go można dosłownie wszędzie za $1,50–2 za półlitrowy kubek. Zresztą stragany że świeżo wyciskanymi sokami stoją co dwa kroki – na bazarach, w parkach, w centrach handlowych (których jest tu kilkaset). Można więc sprawdzić, jak smakuje świeży sok z arbuza, melona, kiwi, mango, papai, gujawy, karamboli, pitai czy balonglonga.
Jedzenie to w ogóle najlepszy aspekt Singapuru. W ciągu jednego dnia, ba, w ciągu jednego posiłku, zjemy w bardzo dobrym wydaniu, gotowaną przez autochtonów kuchnię chińską (we wszelkich odmianach), malezyjską, indyjską z Północy i Południa, tajską, indonezyjską, koreańską i japońską. Oprócz normalnych restauracji funkcjonuje tu tzw. hawker food czy food centres, czyli pawilony z dziesiątkami budek i kantorków, w których kucharze przyrządzają różne specjalności. Obowiązuje samoobsługa i można wybierać po jednym daniu z różnych budek. Ja zjadłem porcję małży, miskę laksy i malajskie sajgonki i zapłaciłem za to wszystko tylko $9. Bez wina!
Do Australii podróżuję na zaproszenie i koszt rządowej agencji Wine Australia i miejscowych winiarzy. Pobyt w Singapurze – na koszt własny.