Nie ma życia bez Bordeaux (?)
Wydarzeniem lipca jest wizyta w Warszawie winiarzy bordoskich. Nie byle jakich, bo tych najsławniejszych, zrzeszonych w klubie Union des Grands Crus de Bordeaux, czyli grands crus classés – najdroższych i najlepszych win w Bordeaux. Po raz pierwszy w Polsce swoje wina zaprezentowało ponad 70 châteaux. Nic dziwnego, że od kilku tygodni wierchuszka branży winiarskiej nerwowo przestępowała z nogi na nogę.
Branży winiarskiej, bo impreza była zamknięta. Nie otwarto jej dla szerokiej publiczności. (Co prawda tajemnicą poliszynela jest, że w razie potrzeby każdy sobie wydrukuje legitymację dziennikarską albo wizytówkę wine baru). Wydawało się, że okazja jest idealna, by z bordoską propagandą trafić pod strzechy – w końcu winiarze byli na miejscu, butelki otwarte – lecz od jednego z organizatorów usłyszałem, że właściciele châteaux są „bardzo wymagający i selektywni”. Wiele prezentowanych win kosztuje grubo ponad 100€, więc oczywiście nie można ich nalewać byle komu.
Poczucie wyobcowania pogłębiało się jednak w czasie imprezy. Czemu właściwie miała służyć? Sprzedaży – nie bardzo, bo bordoskie châteaux nie sprzedają win bezpośrednio importerom, tylko robią to za pośrednictwem tzw. négociants, czyli kupców. Zresztą prezentowany rocznik, wchodzący tej wiosny na rynek – 2010, mieliśmy szczęście, że trafił nam się historyczny, „najlepszych w historii” – u producentów nie jest już w ogóle dostępny, bo został sprzedany en primeur, czyli w przedsprzedaży. Winiarze nalewali więc krople najlepszych win świata sobie a muzom, żeby je „zaprezentować”. Dlaczego w takim razie zaprosili głównie ludzi, którzy wino kupują i sprzedają?
Inny problem to ceny. 2010 to najdroższy rocznik w historii. Ceny en primeur były wyższe o ok. 20% od poprzedniego najdroższego rocznika w historii – 2009 (pisałem o nim tutaj i jeszcze tu). Najtańsze degustowane wino kosztowało bodaj 19€, a lwia część tych wcale nie niezapomnianych oscyluje pomiędzy 40 a 60€. To znaczy, że po przyjeździe do Polski, z doliczeniem słynnych nadwiślańskich marż trafią na zakurzone półki grubo powyżej 200–300 zł. Ile butelek się sprzeda? Ilu jest klientów potencjalnie zainteresowanych tą półką cenową? Polskie realia aż się prosiły o wprowadzenie do degustacji tańszego i atrakcyjnego dziś rocznika 2008 albo „drugich etykiet” – kosztujących dwa lub trzy razy mniej niż główne châteaux. Ale to wymagałoby jakieś planu, proaktywnego podejścia do warszawskiej degustacji, która wszakże była tylko krótkim przystankiem przed Moskwą i generalnie nie o to chodziło, żeby się intelektualnie wysilać. Chodziło o to, żeby raz na trzy lata odhaczyć kolejny rynek wschodzący i żeby można było wrzucić do Decantera notkę o tym, że Polska rozwija się gospodarczo a rynek wina rośnie.
Związek winiarzy bordoskich z podglebiem (mam na myśli społeczeństwo pijące wino, a nie terroir) jest zresztą coraz słabszy. Wywindowane do kosmicznych cen butelki kupują już praktycznie tylko inwestorzy i spekulanci. W Polsce takie flaszki jak Pétrus czy Ausone częściej zobaczymy na folderze reklamowym funduszu „inwestycji alternatywnych” niż na obiadowym stole. Winiarze na każdym kroku podkreślają, że inwestują miliony w jakość (o tych zabawkach pisała ciekawie Ewa Wieleżyńska). Ale przecież inwestują nie swoje pieniądze. To wygodna wymówka, żeby z lubością utwierdzać się w produkcji najdroższych win świata. Producent pewnego bardzo drogiego zamku wyznał mi rozczulająco przy kolacji: „Tak, wiem, że oddaliliśmy się od naszych konsumentów. Dla mnie osobiście prywatni klienci są bardzo ważni. Musimy być cenowo dostępni także dla nich. Musimy coś z tym zrobić”. Dlatego łaskawie obniżył cenę swojego wina z 94€ w roczniku 2010 do 41,50€ w przeciętnym 2012. W 2008 wino kosztowało 40€. W 1999 – ale tego już nikt nie pamięta – 19,50€.
Dlatego potwórzę paradoksalne zawołanie z mojego dawnego tekstu: pijmy te wina jak najszybciej. Dla wielu z nas to ostatnia okazja, zanim staną się jeszcze droższe, a właściciele châteaux jeszcze bardziej selektywni.
Wnioski ogólne o roczniku 2010:
Cabernet Sauvignon wypadło lepiej niż Merlot. Czyli Lewy Brzeg lepiej niż Prawy. Na Prawym, Pomerol lepiej niż Saint-Émilion (które w całokształcie rozczarowało). Na Lewym najbardziej podobało mi się Margaux, najmniej – Saint-Estèphe. Na Pauillac trzeba będzie długo czekać.
Na inne wina może nie aż tak długo – wiele było zaskakująco przyjemnych w smakowaniu już dziś.
Wina białe wytrawne wypadły tak sobie. Białe słodkie – dobrze+, ale było tylko jedno wybitne.
Zważywszy najwyższe w historii ceny, emocji nie było tak wiele. Tak, wiem, to są „wina do długiego starzenia”. Tyle że po zestarzeniu nadal będą za drogie, tym bardziej, że ich ceny urosną.
Wnioski szczegółowe:
Najlepsze wina degustacji (w kolejności preferencji): Clinet, Domaine de Chevalier, Gazin, Brane-Cantenac, Lynch-Bages, Léoville Barton, La Tour Blanche (słodkie Sauternes).
Najlepsze wina spośród tych ludzko kosztujących (kolejność alfabetyczna): Beaumont, Camensac, Carbonnieux, Chasse-Spleen, de Lamarque, Fourcas Hosten, Lynch Moussas, de Pez, La Tour de By, La Tour Figeac.
Solidne wina – kupiłbym, gdybym miał za dużo kasy i nie miał innych pomysłów (na przykład ten) na wydanie jej: d’Armailhac, Beychevelle, Giscours, Gruaud Larose, La Lagune, Larrivet Haut-Brion, Léoville Poyferré, Malartic Lagravière, Marquis de Terme, Phélan Ségur, Talbot.
Rozczarowania – wina, które powinny być lepsze: Branaire Ducru, Canon (15% alk.!), Clerc Milon, Haut-Bailly, La Dominique, Lagrange, Langoa Barton (180€!), Pichon-Longueville Comtesse de Lalande, Smith Haut-Lafitte, Troplong Mondot (16% alk.!!).
Degustowałem na zaproszenie organizatorów.