Felicità po polsku
Gdy już wyrosłyśmy z trzepaka i łowienia pijawek w ścieku, który nazywałyśmy pieszczotliwie Smródką, rodzicie postanowili się wyprowadzić z osiedla, którego sceneria ich co prawda przyprawiała o rozpacz, ale dla nas była wszechświatem. Przemierzałyśmy rury rdzewiejące w rowie, który wiele lat później zamienił się w stację metra, wyobrażając sobie, że jesteśmy łączniczkami Powstania. Na szarym betonie rysowałyśmy kredą plany pałaców, w których zamierzałyśmy mieszkać. W trawie zakopywałyśmy sekrety, umieszczając pod szkiełkiem bratki, liście pokrzywy i skrzydła motyli (cholera wie, kto je uśmiercał). Z hydrantów robiłyśmy scenę, kłócąc się, kto będzie Al Bano, a kto Rominą i wyśpiewywałyśmy – a jakże –
Felicità. Wiedziałyśmy też doskonale, które windy prowadzą do suszarni, skąd można było przez okno wspiąć się na dachy dziesięciopiętrowych bloków, by mieć to dziwne mrowienie w żołądku i niejasne poczucie, że świat jest cokolwiek niebiezpieczny, ale leży u naszych stóp.
Przeprowadzka do przedwojennej warszawskiej kamienicy, które pod koniec lat 80. wyglądały zgoła inaczej niż dzisiaj – były szare, odrapane, a podwórek-studni bynajmniej nie zdobiły klomby i przystrzyżone trawniki – wydawała nam się końcem tego beztroskiego świata. W pewnym sensie była. Jednak nie domyślałyśmy się jeszcze, że wieczna prowizorka i tandeta peerelowskiego osiedla doskonale nas przygotowały, by docenić piękno marmurowych klatek, solidność grubych murów i ciężar drewnianych drzwi z klamkami wypolerowanymi dłońmi tych, którzy czytali inne gazety niż my, ale z pewnością tak samo chcieli być szczęśliwi.
Dalsza część tekstu dostępna tylko dla prenumeratorów Fermentu