Château Disney
Jak wiele osób, i ja zaczynałem swoją przygodę z winem od Nowego Świata, gdyż niebywała łatwość nawigacji po jego etykietach – nazwa kraju, winiarni, odmiany, nic nadto – znajdowała doskonale symetryczne odzwierciedlenie w samym winie: każdy merlot smakował merlotem, a cabernet cabernetem. Nic nadto, ale dla kształtującej się dopiero zmysłowej pamięci ta powtarzalność stanowiła zaletę, pozwoliła się bowiem utrwalić sygnaturom tych win w jej zasobach in saecula saeculorum, do tego stopnia, że nawet pisząc te słowa, czuję na podniebieniu korzenno-wiśniowy fantom chilijskiego pinot noir z Leydy.
Nie ośmieliłbym się nazwać tego wspomnienia przykrym, ale ten akurat fakt więcej mówi o selektywnym charakterze pamięci niż o samym pinocie z Leydy, równocześnie bowiem pamiętam doskonale moment, w którym, bez wątpienia w wyniku postępującej edukacji w winiarstwie klasycznym, wina nowoświatowe straciły dla mnie wszelki powab, ich odmianowość odbierać począłem jako karykaturalną, powtarzalność zaczęła mnie śmiertelnie nużyć, a bezpłciowa obłość i uszminkowana przymilność zdały się groteską. Do dzisiaj trwam właściwie niezmiennie w tym stanie, zdumiony, że pijąc wino na serio i na serio je kochając, można Świat Nowy przedkładać nad Stary.
Zaloguj się
Zaprenumeruj już teraz!
i zyskaj dostęp do treści online, zniżki na imprezy oraz szkolenia winiarskie!