Przygoda na Rodos
Tytuł ta notka zawdzięcza książce, która sprawiła, że wyspa Rodos trafiła na mapę mojej dziecięcej wyobraźni (podobnie jak Sierra Nevada zawdzięcza to kongenialnym „Pięciu przygodom detektywa Konopki” Janusza Domagalika). „Przygoda na Rodos” to najmniej znana i najdziwniejsza z części opowieści o Baltazarze Gąbce, Smoku Wawelskim, Bartolinim Bartłomieju herbu Zielona Pietruszka (w książce miał co prawda zupełnie inny herb, ale co tam) i Szpiegu z Krainy Deszczowców autorstwa Stanisława Pagaczewskiego. Najdziwniejsza, bo będąca właściwie metabajką – akcja dzieje się współcześnie, a jej bohaterem jest sam autor, dostrzeżony przez międzynarodówkę naukowców smokologów po publikacji dwóch poprzednich książek o przygodach kolegi Wawelskiego. W toku perypetii narrator trafia właśnie na Rodos, które okazuje się tajemniczą smoczą wyspą – jej kształt ma bowiem przypominać głowę smoka.
Przyznaję, że wielokrotnie wpatrywałem się teraz, po latach, w kontur Rodos, ale smoczość tej wyspy mi umyka. Podobnie jak umknąć musiała nieuchronnie wraz z dzieciństwem aura jej tajemniczości. Zamiast smoków i naukowców na Rodos znajdziemy tabuny angielskich i rosyjskich turystów oraz garstkę miejscowych, melancholijnie pogodzonych z nieuchronną rolą żywych atrakcji turystycznych, ale nieodmiennie przy tym życzliwych.
Ta wtórna, turystyczna kolonizacja sprawia, że trudniej cieszyć się tym, co Rodos ma rzeczywiście do zaoferowania. A ma i wspaniałe plaże – mówcie co chcecie, wymoczyć tyłek w morzu to jest coś – i piękne widoki, i imponujące stare miasto Rodos, i świetne, jeśli za nim pogrzebać (unikajcie knajp w kurortach, szukajcie tawern w głębi wyspy!) jedzenie. I wino. Bardzo dobre wino.
Zamawiając za psie pieniądze wino stołowe w dowolnym wyszynku możemy być praktycznie pewni, że będzie ono a) co najmniej przyzwoite i b) miejscowe, z Rodos, najpewniej z autochtonicznego egejskiego szczepu athíri (białe) lub z mandilariá, znanej też jako amorgianó (czerwone). Warto jest grzebać na sklepowych półkach, bo w niewielkich cenach da się znaleźć cały przegląd winiarskiej twórczości wyspy. Najłatwiej dostępne – i całkiem przy tym dobre – są wina od dwóch stosunkowo dużych producentów: CAIR i Emery.
Ilios de Rhodos, podstawowe Athíri z CAIR to bardzo dobry wstęp do tej odmiany, która świetnie oddaje terroir wyspy – wina zeń są gęste, skoncentrowane, mineralno-kamienne, wyraziście słone, a najlepsze z nich śmiało mogą stawać w szranki z doskonałymi wulkanicznymi winami z innych części świata. Z tego samego szczepu CAIR produkuje też metodą tradycyjną bardzo dobre wino musujące, CAIR Brut – polecam do schładzania się w szczególnie upalne dni.
Win z Emery – tu znów polecam przede wszystkim biele – najlepiej spróbować w chłodnej piwniczce producenta w miejscowości Embona. Ta niezbyt urodziwa, mieszcząca się u stóp wysmaganych wiatrem gór wioska to winiarska stolica Rodos – co oznacza, że obok Emery swoje siedziby ma tu trzech czy czterech innych, mniejszych, rodzinnych winiarzy. I to właśnie do ich piwniczek proponuję zajrzeć – zamiast wielkich sklepo-degustatorni, w których za wina przepłacimy wielokrotnie.
Najlepsze wina na Rodos w mojej – i nie tylko – opinii wytwarza rodzina Alexandris. Niepozorna piwnica znajduje się na początku Embony po lewej stronie drogi, zakładając, że nadjeżdżamy od strony wschodniego wybrzeża. Tutejsze różowe Apiro w charakterystycznej butelce z wizerunkiem sowy to przykład solidnego, treściwego rosé z najwyższej półki. Athíri i Amorgianó też są tu zresztą pierwsza klasa.
Tak więc, choć o smoka trudno, to jednak przygoda na Rodos ma sens. A jeśli dodamy do tego, że tradycyjnym miejscowym produktem jest (sic!) gąbka, to wypada tylko zakrzyknąć: mamma mia!