Rok 2013
O czym warto wspomnieć, co nas zaskoczyło, co zauroczyło, co ważnego się wydarzyło? Mój bilans kończącego się roku nieubłaganie się rozrastał podczas pisania, obcinając więc kolejne akapity, za to dodając im, jak przypraw, nieco kontrowersji, doprowadziłem go do obecnej, telegraficznie skrótowej (co nie znaczy krótkiej) postaci.
Dyskonty czyli zestaw obowiązkowy. Ponieważ tak się na Winicjatywie utarło, że dopiero wzmianka o dyskontach gwarantuje czytalność (klikalność czy jak kto woli) to właśnie wzmiankuję.
Ofensywa dyskontów na polskim rynku to z pewnością fakt wart odnotowania. Nie mam już ochoty odpowiadać na zarzuty przypisujące mi lekceważenie klientów którzy: a) mają daleko do normalnych sklepów; b) mają ograniczony budżet; c) uważają, że tanie wina są dobre, bo są dobre i tanie. Jednocześnie uważam, że rozważania o wyższości jednego słabego wina za 9,90 nad podobnym za 11,50 nie ma sensu ani waloru edukacyjnego. Ograniczę się więc do stwierdzenia, że z całą pewnością dyskonty przyczyniają się jednak do popularyzacji wina w Polsce.
Polskie wina – godzina prawdy. Polskie wina to niewątpliwie jeden z tematów roku. Przez ostatnie parę lat wydoroślały, zyskały prawo obywatelstwa, mimo biurokratycznych przeszkód, szerszym niż wcześniej frontem, trafiły do sprzedaży, przyzwyczaiły nas do tego, że są. Teraz nadchodzi sprawdzian najważniejszy czyli relacja ceny do jakości i tu niestety najlepiej nie jest. Rodzime wina w wydaniu najlepszych winiarzy osiągają już poziom przyzwoity, czasami bardzo dobry, natomiast kiedy opadną emocje, a klient zacznie porównywać ofertę win dostępnych za 50 – 60 zł (a to przeciętna cena polskiego wina), może, parafrazując Bismarcka, stwierdzić, że jego „patriotyzm nie sięga portfela”. Czas flirtu powoli się kończy i polscy winiarze będą musieli zmierzyć się z rynkowymi realiami, położyć nacisk na ekonomię produkcji i zadbać o odpowiedni poziom cen. Inaczej pozostanie im tylko enoturystyka, a biorąc pod uwagę bliskie Morawy, Tokaj czy dolinę Mozeli, konkurencja na tym polu jest również mocna.
Drugi problem, to wina czerwone, których jakość, mimo pojedynczych przebłysków, zdecydowanie odstaje od białych. Uczestniczyłem jako juror w wielu konkursach, na których prezentowano polskie wina i o ile białe, lepiej czy trochę gorzej, ale generalnie „dawały radę”, to ogromna większość czerwonych bez wdzięku balansowała na granicy pijalności. Przyczyna, jak mi się wydaje, leży w zafiksowaniu się winiarzy na dwóch szczepach: rondo i regencie. Fakt, że w naszych warunkach klimatycznych dają one dobrą dojrzałość owocu, nie powinien przesłaniać innego faktu – mianowicie tego, że wina są z nich marne. Wiem, że teraz zbiorę gromy, ale czas chyba powiedzieć szczerze – dobry regent czy rondo to zjawisko równie rzadkie jak życzliwy urzędnik czy bezinteresowny polityk.
Zakaz sprzedaży wina przez internet czyli na co można ludziom pozwolić. Kiedy czytałem tekst Wojtka Bońkowskiego o ostatnim wyroku Sądu Administracyjnego, zatwierdzającym restrykcyjną interpretację Ustawy o wychowaniu w trzeźwości, z której wynika zakaz sprzedaży wina przez internet, poczułem deja vu. Wróciłem pamięcią do pionierskich lat dziewięćdziesiątych, kiedy, o czym najstarsi blogerzy nie pamiętają, a dyrektor Brzózka z PARPA pewnie chciałby zapomnieć, żadnych banderol nie było. Mało tego, nie było również koncesji na import. Kto chciał sprowadzać wino, ten sprowadzał. Faktury i dokumentację techniczną, wraz z próbkami przedstawiało się w terenowym oddziale SANEPID, opłacało się cło i już. Komu to przeszkadzało? Teraz mamy postęp. Teraz trzeba mieć koncesję i odbębnić każdorazowo kołomyję z banderolami. (Nota bene, jestem bezradny wobec stałego pytania moich zagranicznych dostawców – dlaczego banderole nie są samoprzylepne?) Mam za to przekonanie graniczące z pewnością, że produkcja, dystrybucja, a przede wszystkim kontrola banderol zabiera z budżetu większość, jeśli nie całe wpływy z akcyzy. Więc po co to robić? Po prostu każdy robi to co umie. Urzędnik zaś, przede wszystkim musi uzasadnić potrzebę istnienia swojego stanowiska. Podobnie jest ze sprzedażą wina przez internet. Jeżeli można czegoś zabronić, to się zabrania, a ustawa jest tylko parawanem, jak to zresztą wykazał Wojtek w swoim tekście, całkowicie nieskutecznym jeśli myślimy naprawdę o „wychowaniu w trzeźwości”. Dedykuję więc urzędnikom słowa, które skierował do mnie milicjant legitymujący mnie, kiedy pewną nocą, podczas stanu wojennego wracałem z imprezy: „Jakby tak ludziom pozwolić to by do drugiej w nocy u znajomych siedzieli”.
Co mi się podobało? Ponieważ w każdym podsumowaniu powinna się znaleźć opowieść o czymś naj, więc śpieszę donieść o jednym z najlepszych białych win, jakie miałem okazję w roku 2013 degustować. Co tam degustować! Wypić, wytrąbić i po powrocie do przytomności, poprosić o jeszcze. To (zupełnie dla mnie nieoczekiwanie) biała rioja Viña Tondonia Reserva 1998. Standardowy kupaż viury (90%) i malvasii, w rękach Lópeza de Heredia rozbłysnął zupełnie niestandardowym blaskiem. Zresztą wszystko w tym winie jest nietypowe. Fermentowane na rdzennych drożdżach – już widzę ten uśmiech Monty’ego – dojrzewane przez sześć lat w dębowych beczkach i kolejne sześć w butelkach. Wchodzi na rynek trzynaście lat po zbiorach i zniewala świeżością. Pachnie delikatnie cytrusami, kwiatami jaśminu, miodem, cynamonem i imbirem. Wszystko w równowadze. Usta mięsiste, jak na viurę przystało, z dobrą kwasowością i nutami balsamicznymi. Ale to wszystko banały. Tak naprawdę to niezwykłe wino jest eteryczne i mocne zarazem. Utlenione i niebywale świeże. Unosi się w powietrzu i twardo trzyma ziemi. Daje wrażenie obcowania z czymś z innego świata. A przy tym myślę, że bez trudu wygrałoby panel Grand Prix Magazynu Wino w kategorii open, nie korzystając z parasola „win specjalnych”