Niepewność w Beaune
O tak zwanych winach naturalnych będziemy prawdopodobnie rozmawiać coraz więcej. To już nie jest moda, która może minąć z dnia na dzień, lecz fenomen społeczny (społeczności winiarskiej), z jakim trzeba będzie wchodzić – przewiduję – w coraz częstszy dialog. Opór wobec tego zjawiska jest niezwykle silny, lecz każde nowe, jeśli wykazuje dość siły, ma to do siebie, że powoli podmywa brzeg: to, co wczoraj było jeszcze zbrodnią (na przykład mętna szata wina), jutro może być „od biedy” akceptowalne, a pojutrze całkowicie uznane.
No ale nie chcę podejmować się niemożliwego, czyli definiować tego, czym jest wino naturalne. Dzisiaj mam ledwie parę chwil (po meczu Polska–Grecja) na jedno świeże wspomnienie sprzed tygodnia. Siedzimy w Beaune, w małej restauracji, i pijemy burgundzkie grand cru, Chambertin Clos de Bèze 2002, wino autorstwa Domaine Prieuré Roch. Właściciel restauracji docenia nasz wybór: to najlepsza posiadłość burgundzka, szepcze, takie były kiedyś burgundy.
Takie? Takie zmącone, z paprochami, dziwnej barwy, pachnące lekko acetonem, z ewidentną kwasowością lotną (czyli nutą octową, mówiąc po polsku)? Nazajutrz Pascal Lachaux (posiadłość Arnoux-Lachaux) powie nam: Prieuré Roch? To zupełnie nie smakuje jak burgund i nie ma z Burgundią nic wspólnego. Dajcie spokój.
Siedzimy więc z trójką przyjaciół i pijemy drobnymi łykami. Prawdziwe wino, mówi właściciel restauracji, minimalna ilość siarki tylko przy butelkowaniu. Stare kadzie, zero interwencji. Siedzimy, pijemy, nie wiem, co powiedzieć. Myślę najpierw o odwadze: zrobić wino „naturalne” na jednej z najdroższych parceli tego świata! Potem o bukiecie: trudno się przyzwyczaić. Następnie o wyglądzie wina: lepiej się nie wpatrywać. I wreszcie o smaku: nadzwyczajnym. Właściwie nadzwyczajnym. Dziwnym, ale narkotycznym smaku owocu. No i niebywale długi finisz. Niebywale soczysty atak. Smak jak żyła złota wśród bagien lotnej kwasowości. Musiałbym wiele w sobie zmienić, doświadczenie tylu lat degustacji, by powiedzieć jasno i wyraźnie, jak Mary Bloom w Ulisessie: tak, tak właśnie chcę. Musiałbym skłamać swoim odczuciom, gdybym powiedział: no nie, bez jaj, towarzysze, o czym tu w ogóle mówimy?
Ze stolika obok para izraelskich importerów, widząc co się dzieje, podsyła nam kieliszek Nuits-Saint-Georges 2005 tegoż Prieuré Roch. Smaczne. Właściwie cholernie smaczne. Podchodzę, zawieramy na grzbiecie Prieuré Roch znajomość, po chwili już bardzo się przyjaźnimy, na ich soliku stoi też Poulsard od Pierre’a Overnoy, kompletnie bez siarki. Trochę się śmieją: no, jest… szczególne.
Overnoy, Lapierre i ich mentorzy, Chauvet, Néauport po siarkę nawet w minimalnych ilościach sięgali z przymusu, kiedy już naprawdę trzeba było. Nie ma wątpliwości, że ideałem naturalistów, a przynajmniej ich twardego francuskiego jądra, są wina kompletnie bez siarki. Wydawało się przed laty, że to już zgrana piosenka i że rezultaty odstręczą wszystkich. No ale gramy dalej.
Do Burgundii podróżowałem na koszt własny.