Pierwsze napowietrzanie wykonałem na obozie harcerskim w 1972 roku i już wówczas dostrzegłem, jak ważny jest to proces dla uzdatnienia napoju zwanego wtedy pod kryptonimem Wino. Upłynęło trochę czasu i w tzw. zwischenzeicie w Ameryce wymyślono urządzenie do dekantacji – taki mały fiuczyk będący w istocie dyszą o sprytnie dobranych parametrach, który owszem, napowietrza, ale przede wszystkim nagłaśnia to napowietrzanie. I o to chodzi ludziom otwartym na efekty specjalne.
Ale tak naprawdę napowietrzanie jest sztuką. Redaktor WB ma tego świadomość i mniemam, że tylko dlatego o tym nie wspomniał, bo nie ma czasu na większy wykład. Dopowiem zatem, że umiejętnym napowietrzaniem można, owszem, znacząco poprawić walory wina. Ale jest ryzyko, że bezpowrotnie je zniszczymy. Generalna zasada jest taka, że im wino starsze, tym wymaga subtelniejszego napowietrzania. Druga, równie ważna, brzmi: lepiej mniej niż za dużo, lepiej wolniej niż za szybko. Jak z wszystkim, co dotyczy wina. I trzecia: zdekantowane wino trzeba bezwzględnie wypić, gdyż żywot jego został tym procesem przerwany.
Tlen to taki speed dla wina. Zanim zabije, budzi je z hibernacji i pozwala zapłonąć ostatnim płomieniem.