Czar nadmiaru
Po pierwsze, jako człowiek niewierzący w większość rzeczy, jakie się daje zwykle do wierzenia, z rzadka tylko doznaję epifanii. Po drugie, na konferencjach i innych spotkaniach trwających ponad godzinę nudzę się okrutnie i dokazuję niczym sześciolatek w pierwszej klasie. Po trzecie, do win zwanych wielkimi staram się zachowywać zdrowy dystans, piekło życia jest wszak wybrukowane zawiedzionymi nadziejami.
Te trzy warunki brzegowe powinny skutecznie powstrzymać mnie od przesadnego entuzjazmu – ale jednak, by być w zgodzie ze sobą muszę, choć narażając się na pensjonarską śmieszność, wyznać, że w ubiegłą sobotę, podczas włoskiej degustacji, jednej z trzech wieńczących oficjalną część Zlotu Blogosfery Winiarskiej, COŚ poczułem.
Zasługa w tym wielu czynników – obok win, o których za chwilę więcej, także współuczestników degustacji oraz prowadzącego ją Wojtka Bońkowskiego, który nie dość, że „mówił, będąc w świetnej formie dwie godziny i osiem minut” – jak miał się wyrazić jeden z przywołanych przez Ewę Wieleżyńską blogerów – ale w dodatku mówił tak, jakby poza dwunastoma stojącymi przed nim butelkami świat nie istniał. Nie wykładał ex cathedra ani nie mizdrzył się, a w jego wielopoziomowych metaforach i odległych skojarzeniach, którym po prostu pozwalał płynąć, nie było taniego kuglarstwa, raczej coś somnambulicznego, wręcz mediumicznego.
Wojtek więc mówił, a właściwie coś nim mówiło, a myśmy pili. Biel. Malibran Prosecco Superiore Valdobiadenne 5 Grammi, czyli coś z niczego – gęsty, perwersyjny, uwodzicielski mus z tej odmiany bez właściwości, za to z wielką przyszłością. Pieropan Soave Classico Calvarino 2010, chłodne, zdystansowane, wydrążone, z delikatnie zaznaczony, figlarnym niuansem orzecha laskowego, lśniącym na tle matowej materii wina niczym bursztynowa broszka na czarnej sukience. Mario Schiopetto Collio Pinot Grigio 2010, krzyk kamienia, wino ekspresjonistyczne, głośne, mocny kop w degustacyjne jaja i zarazem siarczysty policzek wymierzony wszystkim, co to want chardonnay but like saying pinot grigio. Cantina Terlano Alto Adige Chardonnay 1992, wino które trafiło do stalowej kadzi kiedy ja kończyłem betonową tysiąclatkę i tkwiło w niej jeszcze długo po tym, jak kompletnie odpuściłem sobie na odcinku edukacji – w sumie 10 lat. Majestatyczne, rudymentarne, znakomicie kwasowe, z wybrzmiewającą w tle suszoną śliwką. Prawdziwe przeżycie.
Potem piliśmy czerwień, a Wojtkiem ciągle coś mówiło. COS Sicilia Pithos 2011, ulotne, muślinowe, lekkie wino z amfory od mistrzów naturalnej elegancji z Etny. Elvio Cogno Barolo Vigna Elena 2004 i Luciano Sandrone Barolo Le Vigne 1999, które siłą rzeczy porównywaliśmy – Vigna Elena, którą przecież znam i bardzo lubię, zdała mi się na tle harmonijnie ewoluowanego, ujmującego Sandrone toporna, wręcz kanciasta. Querciabella Toscana Camartina 1999, toskański Frankenstein w siedemdziesięciu procentach sklejony z sangiovese, w trzydziestu z cabernet sauvignon, wino z nerwem, naprężone i tryskające, wręcz domagające się fallicznych metafor – także dlatego, że słowo fascynujący wywodzi się od łacińskiego fascinus, oznaczającego falliczny symbol, a Camartina jest bez wątpienia fascynująca. Do tego stopnia, że pite jako następne Biondi Santi Brunello di Montalcino 2000 nie mogło w pełni roztoczyć na jej tle swoich uroków – bo i z innej bajki są te uroki, miękkie, herbaciane, ulotne. Urokliwe, choć ciut schyłkowe – ale nie dekadenckie – to wino pogodzone z nieuchronnością przemijania.
I wreszcie ostatnia trójka. Foradori Granato 2009 – plusze i otuliny, powłóczystości i potoczystości, dla takich win właśnie powstają winiarskie słowotwory, w skazanej z góry na porażkę próbie oddania tego, jak wielkość i przystępność mogą bezkolizyjnie spotkać się w jednej flaszce. Potem Quintarelli Valpolicella Classico Superiore 2005, jakby się przegryzło mocno palone ziarno kawy, zaciągnęło cygarem, potarło dłonią poręcz skórzanego fotela i pod wąsem zmełło przekleństwo. I wreszcie Meroni Amarone della Valpolicella 1990, miara nadmiaru, której jednak ledwie liznąłem, bo przyszło mi wrócić do rzeczywistości…
Są takie degustacje, często wspaniałe, po których się potężne wina nie bez przyjemności zmywa z podniebienia piwem czy prostymi bąbelkami. Będziecie się ze mnie śmiać, ale w sobotę jednak od razu zatęskniłem za barokowym, eklektycznym przepychem tej dwunastki, długo obracając go nie tylko w ustach, ale też w głowie. I to jest właśnie to COŚ.
Degustowałem na zaproszenie Winicjatywy.