Winicjatywa zawiera treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich.

Treści na Winicjatywie mają charakter informacji o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz.U. 2012 poz. 1356).

Winicjatywa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, zbierając anonimowe dane dotyczące korzystania z portalu (strona wejścia, czas trwania wizyty, klikane linki, strona wyjścia, itd.) za pomocą usługi Google Analytics lub podobnej. Zbierane dane są anonimowe – w żaden sposób nie pozwalają na identyfikację użytkownika.

Opuść stronę

Z gwiazdką czy bez?

Komentarze

Nie będzie o winach. Będzie o restauracjach i o tym, czy gwiazdka Michelina daje nam gwarancję jakości. Opowiem Wam jak było w pewnej michelinowskiej restauracji, do której zabrano mnie podczas mojej ostatniej wycieczki do Crozes-Hermitage.

Piękne miejsce, restauracja z klimatycznym ogrodem, w którym miło się nam degustowało białe wina i gawędziło z winiarzami. Wina smaczne, kelnerka uśmiechnięta i czujna. Ale już wtedy coś mnie zaniepokoiło… przystawki. Kiedy człowiek chodzi po bardziej fikuśnych restauracjach, po kilku dniach zaczyna czuć się jak niemowlę lub chory, który jest na specjalnej diecie: ja zaczynam mieć serdecznie dość dań w formie papek, musów i półpłynnych purées. Wszystko jedno, czy to diabeł morski, rokitnik, wężymord czy zwykły seler… Modnie jest, żeby było spapkowane i podane w uroczej kokilce. A ja nie tęsknię do czasów, gdy niemowlęciem byłam, niechętnie też wspominam okres po wycięciu migdałka, kiedy mogłam jeść jedynie kisiel i kaszkę.

Bardzo ładne miejsce, ale…

Żeby te musiki chociaż były dobre! Większość osób mi towarzyszących poprzestawała na jednej, góra dwóch próbach. Mdłość tych eleganckich, pastelowych cudeniek w 30-stopniowym upale nie zachęcała do dalszych eksperymentów. Autentycznie zamarzyło mi się coś tajskiego!

Jednak problemy miały dopiero się zacząć. Usiedliśmy za stołem. Dwadzieścia kilka osób, każda po kieliszku lub dwóch białego wina, każda głodna i zmęczona upałem. Na szczęście wszyscy w dobrych humorach, rozgadani i niezwracający uwagę na otoczenie. Po pół godzinie dało się jednak wyczuć w towarzystwie pewną nerwowość. Oczy biesiadników (czy oby na pewno biesiadników?) zaczęły gorączkowo rozglądać się po stole, ręce bezwiednie spoczęły na pustych kieliszkach i szklankach. Nikt nie pomyślał o tym, żeby przez te pół godziny podać nam chociaż wodę (dziennikarze gorsi od zwierząt?), o winie już nie wspominając (a przecież wino degustować przyjechaliśmy!). Wspomnę tylko, że organizatorka o wodę upomnieć się musiała dwa razy, pierwsza butelka pojawiła się na stole po około 45 minutach, przyniesiona przez wyraźnie zdenerwowaną kelnerkę, której ewidentnie przeszkadzaliśmy.

Nie będę oceniała dań. Były lepsze i były gorsze, żadne nie zapadło mi w pamięć. Oprócz deseru… Może w sumie nie powinnam się dziwić temu, co znalazłam na moim talerzu? W końcu byłam we Francji! Ale naprawdę – ślimak na deser, na moim talerzu, obok lodów?

Creatura non grata.

Może powinnam była krzyknąć, pisknąć, zemdleć, zakląć siarczyście w języku przecież mi dobrze znanym? Oczy wywrócić, wypluć coś ostentacyjnie? Może zbyt przyjaźnie do zwierza podeszłam, wolność mu zwrócić chciałam, zagadałam do niego, zdjęcia porobiłam. Może to znieczuliło kelnera na to, że jednak na moim talerzu znajdowało się coś, co znaleźć tam się nie powinno, dla niektórych robak, pełzające żyjątko, za które miło by było usłyszeć słowa przeprosin czy kajania się.

Niestety, żadnych przeprosin nie było, ślimak wylądował w trawie, talerz został odniesiony do kuchni. Nic się nie stało.

Tymczasem w Lyonie jest takie miejsce…

Może ja przesadzam, ale to było naprawdę zbyt wiele. Zwłaszcza kiedy porównam tę wizytę z naszą dziennikarską kolacją w malutkiej lyońskiej restauracji Brasier Wine Bar. Proste, eleganckie wnętrze, trochę w stylu nowojorskim. Modny obecnie i u nas jeden duży stół dla wszystkich, designerskie półki na wina. Prosto, przytulnie. Od progu dostaliśmy kieliszki w dłoń, w ciasnocie poczuliśmy się raźnie, zachęceni do rozmów i poznawania się. Kiedy usiedliśmy przy stole, natychmiast pojawiły się pierwsze przystawki, śliczne, malutkie, różnorodne (tylko jeden mus!), zachęcające do dzielenia się z osobą siedzącą obok, bo były na małych deseczkach z porcją na dwójkę. Fantastyczne połączenia (o kaszance z syrah pisałam tu), piękne zapachy, kolory, konsystencje. I kucharz (był to sam Mathieu Viannay), z szaloną grzywą, uśmiechnięty, który wychodził do nas co jakiś czas, opowiadał o daniach, upewniał się, że wszystko jest w porządku. Było w porządku! Było fantastycznie! Może lepiej, że bez gwiazdki (ten kucharz pracował zresztą wcześniej w takiej restauracji, która ją miała, postanowił jednak otworzyć coś swojego i oto efekt!). Jak myślicie? Chcemy gwiazdek w Warszawie? Może lepiej nie?

Mathieu Viannay upewnia się, że nam smakuje!

Komentarze

Musisz być zalogowany by móc opublikować post.

  • Grzegorz

    W przedstawionym kontekście to chyba niekoniecznie…Jeśli gwiazdka nie daje przełożenia na jakość usługi ,a tylko na prestiż i wyższe ceny to nie ma ona żadnego  sensu. Oczywiscie dla klienta. Bo przecież jest ogromnym branżowym wyróżnieniem dla właściciela lokalu i jeśli takowy ma takie ambicje ,to niech sobie je otrzymuje. Dopóki klient nie zauważy korzyści z tego płynących dla siebie to … Wystarczy poszukać w pamięci u okazuje się ,że niejednokrotnie najlepsze nasze wspomnienia nie wiążą się z superlokalami ale ze zwykłymi karczmami czy rodzinnymi knajpkami…To trochę jak z supertoscanami. Mogą być IGT zamiast DOCG skoro są pyszne…? Oczywiście ,niech sobie będą nawet VdT !Byleby trzymały swoją jakość. A najlepiej żeby jeszcze były w dużych ilościach i dobrej cenie :)  

  • Mateusz Papiernik

    Najlepsze hamburgery jakie w życiu jadłem były z budki nad morzem, najlepsze ryby z małego sklepiku w Howth nieopodal Dublina, a najlepsze wina jakie poznało moje podniebienie nie miały AOC, a jedynie Vin d’Pays — gwiazdki i inne desygnacje to tylko narzędzie, często zawodne. Tyle w temacie. :-)