Arcyksiążę umiera przed obiadem
Nasze duchy będą się błąkać po Wiedniu i straszyć jaśniepanów – takie słowa przy swojej więziennej pryczy wyrył tuż przed śmiercią zabójca Arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, serbski nacjonalista Gawriło Princip.
Princip okazał się nie tylko bezpośrednim sprawcą wybuchu Wielkiej Wojny, ale także terrorystą kulinarnym – choć raczej trudno zakładać, że wiedział, iż oddając bezwzględne strzały w stronę mrukliwego Arcyksięcia, pozbawia go zarazem szans skosztowania szykowanego już z okazji jego wizyty arcy-c.k. posiłku, na który składały się bulion w filiżance, jaja w galarecie, owoce w maśle, gotowana wołowina, czyli Tafelspitz (do którego na tych łamach jeszcze na pewno wrócimy), kura w białym sosie, mus owocowy, lody, sery, owoce i deser.
Jadłospis tego obiadu jesteśmy dziś w stanie odtworzyć tylko dlatego, że na stole, przy którym miał zostać spożyty, Ferdynanda bezskutecznie reanimowano. No, proszę sobie wyobrazić: wypielęgnowane książęce dłonie w przedśmiertnych konwulsjach, zrzucające na ziemię porcelanowe kompotiery, wokół lekarze roztrzęsieni nie mniej niż jaja w galarecie, ich nadzieja topniejąca jak lody w pucharkach, biały sos mieszający się z błękitną krwią następcy austrowęgierskiego tronu. Ciało i krew, chleb i wino. Niesamowita to musiała być scena.
À propos wina, źródła historyczne milczą na temat tego, jakie towarzyszyć miało tej przemienionej w krwawą jatkę uczcie. Niesłychaną ironią losu byłby fakt podania win serbskich – wcale nie tak nieprawdopodobny, bowiem rządząca podówczas Serbią dynastia Karadziordziewiczów mocno promowała uprawę winorośli i produkcję wina – choć łacniej sobie wyobrazić, że Arcyksiążę, który wolał na Bałkanach Tafelspitz od czewapcziczi, woził ze sobą własne butelki…
Serbskie wino to dla nas terra incognita – mało kto pija je w Serbii, bo i niewielu Polaków tam dociera, w Polsce zaś są praktycznie niedostępne. Ostatnio gościł w naszym kraju z krótką wizytą ambitny producent Milijan Jelić – nie sposób więc było darować sobie okazji skosztowania win z kraju Gawriło Principa, win, którymi być może planował wzgardzić Arcyksiążę, zza pazuchy wyciągając butlę blaufränkischa…
Spróbowałem więc dwóch win z autochtonicznych serbskich winorośli – białej Moravy 2010 i czerwonego Słowiańskiego Snu 2007 (ze szczepu kameničanka). Spróbowałem – w imię odruchów panslawistycznych, pełen entuzjazmu. Niestety, po próżnicy. Bo choć Morava w nosie była przyjemna, pachniała świeżym ogórkiem, arbuzem, traminowym winogronem, to wodniste usta kończyły się przykrą nutą przypalonej gumy – niczym w niektórych winach indyjskich. Bo Słowiański Sen miał w nosie i ewoluowany owoc, i wodę z kałuży, a w ustach mocne utlenienie oraz odpychającą szorstkość – i choć po kilku dniach jakby złagodniał, wciąż pozostał winem, mimo pewnej kostycznej elegancji, raczej oklapłym, z nieprzyjemną kiełbasianą końcówką.
Dwa wina serbskie w Polsce i kilka w Belgradzie to zdecydowanie zbyt mało, by pokusić się o jakiekolwiek uogólnienia. Jednak póki co pozwolę sobie zachować powściągliwość godną tego sceptycznego milczka i ponuraka, Arcyksięcia Ferdynanda. Nim ich duch zacznie błąkać się po Wiedniu i jego c.k. okolicach, minąć musi jeszcze nieco czasu.