Veni, vidi… VinCE!
Pojechałam na VinCE – największe targi winiarskie w środkowej Europie, odbywające się każdej wiosny w Budapeszcie – i nie żałuję, choć podróż w tę i z powrotem w dwa dni do prostych nie należała. VinCE to prosta sprawa: trudno się naciąć. Świetni producenci, świetne butelki. Sporo z nich dostępnych w Polsce, głównie dzięki dwóm prężnym importerom: Interwin i Monte di Vino.
Na VinCE byłam pierwszy raz. Świetnie zorganizowana impreza. Wielu producentów z całych Węgier plus kilku z innych krajów. Do tego warsztaty o tematyce i prostszej, i bardziej skomplikowanej, w przystępnych cenach. Bardzo dobra impreza dla wszystkich. Za rok wybieram się znów, może ktoś dołączy?
Dla miłośnika wina Budapeszt to niezła gratka. Co krok jakiś wine bar (zwane są tutaj borbár). Człowiek kościołów, ratuszy i innych zabytków nie zauważa, zmierza dzielnie w stronę flaszek, korków i kieliszków wymalowanych na wrotach i szybach tych bazylik winnych. Zagłębia się w nuty kékfrankosa i furminta i zastanawia, czemu właściwie w Polsce węgierskich win tak mało? Madziarskie smaki należałoby więcej promować nad Wisłą, bo bliskie naszej duszy są!
Degustację zaczęłam w najlepszym borbárze w Budapeszcie: DiVino. Świetne wnętrze, kilkadziesiąt najlepszych węgierskich etykiet na kieliszki, mała karta dań (świetna pasta z bakłażana, pyszne wędliny, bardzo dobre pieczywo). Przytulnie, bez zadęcia. Wchodzisz, siadasz przy barze, decydujesz się na coś z zapisanej kredą ściany i wiesz, że każdy Twój wybór będzie strzałem w dziesiątkę, bo ten, kto dokonał go przed Tobą, kto stworzył ten bar, dokonał wyborów najlepszych z możliwych. Znajdziesz tu wszystko co znasz i wiele etykiet, których jeszcze nie poznałeś.
Moim coup de foudre był Bukolyi (to był pierwszy coup de foudre tego dnia, miłość wisiała w powietrzu, może przez ten Dzień Kobiet?). W komentarzach do tekstu Tomasza Prange-Barczyńskiego, Sławomir Hapak określił wina László i Marcella Bukolyich mianem przerysowanych, lecz pioruńsko smacznych. Faktycznie, przypakowane (a tego nie lubię), lecz znów faktycznie: niesamowicie smaczne. Najpierw aromatyczny Tramin 2012, potem potężny, taniczny, ale w swojej wadze zgrabny i tak bardzo owocowy Kékfrankos (15%!).
Wystarczył łyk Merum 2009 od Gábora Kissa z Villány , żeby uczucia powędrowały do zdecydowanie bardziej romantycznego kupażu cabernet sauvignon i cabernet franc. Na VinCE spróbowałam podstawowego caberneta producenta – łatwy i przyjemny oraz Code 2011 (100% cabernet franc) – za młody, zielony, nieułożony (zabutelkowany kilka dni wcześniej), lecz zdecydowanie z potencjałem.
Kolejny łyk, kolejne przyspieszone bicie serca: bo to János Bolyki z Egeru i bycza krew w wydaniu business class. Kocham jego etykiety, a samo wino zwala z nóg: soczyste, gęste, jest szorstkie, potężne, taniczne niezmiernie. Kawał Madziara.
Kiedy wreszcie dotarłam na VinCE, mogło być już tylko lepiej. Tu doskonały St. Andrea, tam Attila Gere. Cudowne wina Józsefa Simona – tak szorstkie i powściągliwe; niełatwe, ale piękne. Demetervin i Árvay, o których było tu. Po raz pierwszy spróbowałam win od Malatinszkiego i zaskoczyła mnie ich surowość i finezja. Nie są, zdaje się, dostępne w Polsce, a szkoda, bo takie Villány powinniśmy promować. Duży plus za krystaliczną czystość win postawiłam Figuli (świetny jest bordoski blend Figula III 2011 o mocno korzennych nutach dostępny w Interwin).
Dużo czasu spędziłam przy winach z Somló. I mam nadzieję, że uda mi się jeszcze wypić wiele win legendy tego regionu Béli Fekete, bo jego wina to czysta poezja. Olaszrizling 2007 – w nosie dojrzałe morele, słodycz, w ustach słony, bogaty, długi niesamowicie. Fantastyczny Juhfark 2009 – ziołowy, słony i taki soczysty. Najlepsze białe wina tego dnia, które dostarczyły mi najwięcej emocji. A emocji na VinCE jest wiele.
Do zobaczenia za rok!
Na Węgry podróżowałam na koszt własny.