Trzech kumpli z seminarium
Właściwie było ich czterech, ale Patryk zaraz po święceniach wyjechał do pracy do Irlandii – podobno robił przy wężach czy innej aparaturze. Zostało więc ich trzech. Trzech kumpli z seminarium, którzy pili wino i zajadali się frykasami w oczekiwaniu na przydział. Stefan, Wacław i Wojciech.
Wszyscy trzej – nieodrodni synowie Matki Kościoła – wielką wagę przywiązywali do uciech stołu; skoro nie dane im było zaznać tych przynależnych łożu, z rozkoszą oddali się w niewolę drugiemu meblowi. Jedli więc dużo a tłusto, zapijali winem i czekali na decyzje Góry.
Los najpierw uśmiechnął się do Stefana. Góra, znając jego upodobanie do smalcu i gęsiej wątróbki oraz nieposkromiony apetyt na białe wina słodkie i potężne, ziemiste wina czerwone, przyznała mu pięknie położony kraj środkowoeuropejski. Majestatyczna stolica tego kraju, składająca się w zasadzie z dwóch osobnych miast, oferowała szereg atrakcji, z których Stefan korzystał z uciechą. Gdy dopadał go głód, najchętniej udawał się do położonej u stóp Zamku w Budzie slowfoodowej restauracji Csalogány 26 (której nazwa jest zarazem jej budapesztańskim adresem), gdzie wcinał fantastyczne, choć proste nowoczesne interpretacje klasycznych madziarskich potraw. Gdy zaś uczuł wzmożone pragnienie, pędził w pobliże Katedry, do baru DiVino – gdzie cieszył się znakomitą selekcją win od wiodących węgierskich producentów. Przesiadywał tam tak często, że wreszcie i Katedrę i plac, przy którym pod numerem 3 znajduje się bar, zaczęto nazywać jego imieniem.
Drugiemu z kumpli, Wacławowi, Góra przydzieliła Czechy. Powodów było kilka. Po pierwsze, zamiłowanie Wacława do wieprzowego gulaszu oraz parówek marynowanych w occie. Po drugie, fakt, że w kraju, w którym stonka ziemniaczana znana jest jako mandelinka bramborová, a w metrze na każdej stacji ma miejsce výstup a nástup, nikt nie zwróci uwagi na frywolne imię naszego bohatera. I rzeczywiście, nikt się z Wacka nie śmiał, ba, wręcz szybko dorobił się on, podobnie jak Stefan, swoich własnych náměstí. A kiedy popijanie knedli piwem w Pradze go nudziło – bowiem nawet najlepsze piwo może się znudzić – pędził na Morawy do Pałacu w Valticach, gdzie znajduje się Salon Win Republiki Czeskiej, która to bombastyczna nazwa skrywa okazję do przekrojowej wypitki najzacniejszych dzieł czeskich winiarzy.
Najdłużej czekał Wojciech. Czekał i zazdrościł kumplom, którzy trafili na arcyciekawe pod względem doczesnych przyjemności placówki. Wreszcie Góra zawyrokowała – Polska. Wojciech się nieco strapił, bo niewiele wiedział o tej dziwnej krainie, gdzie góry są na południu, a morze na północy. Zrobił jednak mały research i z uśmiechem przyjął z samej Góry płynącą decyzję:
Wyląduję sobie w Krakowie – myślał – i będzie dobrze. Jak mnie weźmie na paprykarz z suma i madziarskie wina, pójdę sobie do Delibaru przy ul. Meiselsa 5. Jak mi się zachce win austriackich – w Klimatach Południa przy ul. Gertrudy 5 (przecież jakby nie patrzeć, Austria jest od nich na południe!) czekają butelki od Zöhrera i Hartla. A na sztukamięs i maczankę po krakowsku pójdę do Gesslera we Francuskim przy ul. Pijarskiej, bo i pochodzenie z Kongresówki, i Francję w nazwie można mu wybaczyć, kiedy karmi jak sam diabeł! Tylko zamiast tych ledwie poprawnych gaskońskich win z Domaine de Joy zamówię złociście lśniący kufel Primatora… Tam się da żyć!
Pech chciał, że bardziej szczegółowy przydział wywiódł Wojciecha daleko na północ, na dzikie i pogańskie wybrzeże. Znikąd wina, znikąd porkoltów, tylko wiatr i śledzie, śledzie, śledzie… Jednym słowem – męka!
PS. Ponieważ hagiografia ta ma charakter ponadczasowy, wszystkie adresy są jak najbardziej aktualne.