Winicjatywa zawiera treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich.

Treści na Winicjatywie mają charakter informacji o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz.U. 2012 poz. 1356).

Winicjatywa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, zbierając anonimowe dane dotyczące korzystania z portalu (strona wejścia, czas trwania wizyty, klikane linki, strona wyjścia, itd.) za pomocą usługi Google Analytics lub podobnej. Zbierane dane są anonimowe – w żaden sposób nie pozwalają na identyfikację użytkownika.

Opuść stronę

Wina z hobbickiej norki

Komentarze

Z Koszyc to około półtorej godziny drogi samochodem na południowy wschód. Z Warszawy – siedem godzin. Nie przejeżdżasz granicy z Węgrami, zostajesz po słowackiej stronie. Jesteś w Tokaju. W tej jego malutkiej części, o której się często nie pamięta, a która żyje swoim życiem. „Tokaj jest tylko jeden” – mawiają Słowacy. Ich Tokaj jest jednak zupełnie inny.

Zanim jednak pojedziemy na tokajski festiwal Dni Otwartych Piwnic zatrzymujemy się w niesamowitym miejscu. Malý Horeš i jego podziemna sieć winnych piwniczek przywodzi mi na myśl słynną powieść Tolkiena. Czy autor „Hobbita” tu był? Patrzę na małe kopczyki ziemi pokryte trawą, otoczone akacjami, półokrągłe drewniane drzwiczki, które zdecydowanie nie zostały stworzone z myślą o wzroście normalnego człowieka i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że za chwilę otworzą się skrzypliwie i wychynie z nich mała postać o włochatych stopach. Tymczasem ukazuje się nam Pavol Géresi – prezes tutejszego stowarzyszenia winiarzy Polyhos – wzrostu zupełnie normalnego. Zaprasza nas do środka ostrzegając, ze będzie ciemno i bardzo ciasno. I faktycznie jest.

Czy tu mieszka Hobbit? © Izabela Kamińska.

Malý Horeš to 385 kamiennych piwniczek, często połączonych ze sobą w skomplikowaną podziemną sieć. Samych piwniczek jest więc mnóstwo, lecz wejść do nich zaledwie około 80. Większość z nich powstała w XVI wieku!  To tu trzymali swoje wina mnisi z klasztoru premonstratensów ze wsi Leles. Wokół pobliskiej wioski Kráľovský Chlmec do dziś rozciągają się klasztorne winnice.  Winiarze z Polyhos tu właśnie uprawiają swoją winorośl, kontynuują tradycję regionu i walczą o jej uznanie. Aby zachęcić turystów do odwiedzenia Malego Horešu, organizują w ciągu całego roku liczne festiwale, wspólnie gotując i pijąc zrobione przez siebie wino.

Schylamy się i wchodzimy do środka. Długi tunel jest stromy i bardzo niski. Miejscami musimy iść prawie na czworakach. Niektóre piwniczki są tak malutkie, że mieszczą się w środku zaledwie 2–3 osoby. W każdej znajdzie się przynajmniej jeden gąsiorek z miejscowym winem, wyrabianym tak, jak kiedyś. Nie spodziewajcie się wymyślnych kieliszków, butelek z etykietami, fantazyjnych nazw producentów. Tu wino robi każdy. Dla siebie. Od zawsze. Tak, jak robił to dziadek i pradziadek. Z furminta, lipoviny (tak nazywają tu hárslevelű), żółtego muszkata. Do kieliszka wina dostajemy tutejszy specjał: gérési béles. Przypomina mi to, co jadłam codziennie w Mołdawii – plăcintę. Jest to rodzaj placka z ciasta francuskie z nadzieniem z kapusty lub białego sera. Dla tego jednego dania warto jest tu przyjechać!

Najlepsze gérési béles! © Izabela Kamińska

Tokajskie Dni Otwartych Piwnic to taka impreza, która przywraca mi wiarę w normalnego człowieka w świecie wina. Przed piwniczkami biorącymi udział w festiwalu ustawiają się ludzie z kieliszkami i biletami. Do środka wpuszczane są po kolei małe grupki po 7–10 osób. Jest to jedyna okazja, żeby zobaczyć niesamowicie stare, piękne piwnice. Są nieco większe od tych w Malym Horešu, ale wciąż jest tu ciasno, a atmosfera szybko staje się rodzinna. Zasiadamy przy zaaranżowanych stolikach, a sam winiarz lub żona winiarza, córka, syn, zięć, w każdym razie ktoś z najbliższej rodziny zaczyna opowiadać o tokajskich winach. Każda wizyta w piwnicy trwa około 30 minut i za każdym razem jest to miniwykład o tutejszej tradycji i metodzie produkcji win ze zbotrytyzowanych winogron.

Rozglądam się i widzę zwykłych ludzi, często całe rodziny, które przyjechały tu z Koszyc i innych większych miast, żeby dowiedzieć się czegoś o winie. Widzę miejscowych, którzy słuchają tego wszystkiego pewnie już po raz setny. Wszyscy skupieni, zadają pytania. Prowadzący degustację często wyciągają małe mapki, plakaty z rozrysowanym procesem produkcji, z zasadami klasyfikacji słowackich tokajów. Ale te degustacje to przede wszystkim moc przezabawnych sytuacji, winiarze żartują sobie z uczestników, degustujący zadają niewygodne pytania, wszyscy opowiadają anegdoty związane z winem, żarty aż furkają w powietrzu. Robi się z tego prawdziwa biesiada. Nagle nalewane jest ostatnie wino, trzeba już wychodzić. Na zewnątrz słońce, kolejka ludzi, którzy zaraz zajmą nasze miejsca. Jak dobrze, że to nie ostatnia piwniczka, że jest ich jeszcze kilka.

Duży Miś. © Izabela Kamińska

U Macika, tutejszej gwiazdy tłumy największe. Raz, że Misiek (macik to po polsku właśnie „misiek”) to celebryta, dwa, że jego piwniczka z XIII wieku to prawdziwe cudo, a trzy: ma prawdziwą restaurację, a odwiedzający koło południa już bardzo potrzebują ciepłej strawy. Jego wina są przede wszystkim świetnie skrojone i bardzo nowoczesne. Macik stawia na tokaje wytrawne. Bardzo zgrabny jest Mono Furmint – tutejszy bestseller. Zwarty, pikantny Furmint Neskorý Zber (czyli późny zbór) Sur Lie i miodowy Muškát Žltý 2015 z gęstą, bogatą fakturą wosku pszczelego sprawiły mi dużą przyjemność. Zaś pijąc lekko utlenione Macik Cuvée o smaku dojrzałych gruszek, słodyczy świeżych fig zamarzyłam o połączeniu go z ciepłą jeszcze, dopiero wyjętą z pieca tartą migdałową. Wina Macika to było największe pozytywne zaskoczenie tego dnia.

Odwiedzając tokajskie winnice trzeba się koniecznie zatrzymać na krótszą lub dłuższą rozmowę z Jaro Ostrožovičem. Rzadko kiedy można tak szczerze pogadać po prostu o winie, poprzekomarzać się na temat jakości win słowackich czy przyszłości win naturalnych, a przy okazji zamoczyć usta w naftowym, dość specyficznym, ale pysznym 4-putonowym tokaju z 2004.

Kolory Tokaju. © Izabela Kamińska

W Dniach Otwartych Piwnic nie uczestniczyła, ale piwnicę otwartą miała inna gwiazda słowackiego Tokaju, choć gwiazda to z bardzo odległej ideologicznie galaktyki – Matúš Vdovjak – tutejszy eksperymentator. Ta wizyta to była prawdziwa jazda bez trzymanki. Już samo wejście do piwnicy nastręczyło problemów: było już po zmroku, tunel wąski i stromy, strop niski. W środku kilkoro znajomych Vdovjaka, nikt nie wypluwa, wszyscy rozbawieni. Moje próby robienia notatek w blasku świec i poszukiwania miejsca do wyplucia wina jeszcze bardziej ożywiły rubaszne towarzystwo. Nie poczułam się urażona, podoba mi się ta słowacka bezpośredniość i czysto radosna złośliwość. Faktycznie, kto tu robi notatki? Tu, w słowackim Tokaju się pije!

Vdoviak i jego eksperyment z amforą. © Izabela Kamińska

Emocjonalny rollercoster dotyczył też win. Będę szczera: były różne. Dziwne, nieczyste, gorzkie jak krople żołądkowe. Ale też intrygujące, ciekawe, a wreszcie: smaczne! Jak ten półsłodki, mocno owocowy i świeży Furmint 2013 czy Furmint Amfora 2015 – 6 miesięcy na osadzie w amforze, żywiczne, oleiste, z charakterystycznymi aromatami skórki cytryny i pomarańczy. Do Vdovjaka wrócę, może przy okazji festiwalu Tokaj Unplugged (info o zeszłorocznej edycji tu), kiedy to jedynym światłem w okolicznych wioskach jest blask świec i księżyca, nocą pieką się prosiaki, nad ogniskami wiszą gary z gulaszem, z podziemi wychodzą rozbawieni ludzie z kielichami wina.

Słowacki Tokaj to stan umysłu. Notatki tu niepotrzebne. Tu się pije.

Do Słowacji podróżowałam na zaproszenie Narodowego Centrum Turystyki Słowackiej.

Komentarze

Musisz być zalogowany by móc opublikować post.