O czym tu marzyć, do cholery?
Dobre pytanie. Czy istnieje wymarzone wino, na które w 2012 r. czekałbym z biciem serca? Pewnie tak, choć dziś jeszcze nie wiem, co miałoby to być. Z pewnością nie jest to żadne okrzyczane château, żadne grand cru, żaden Petrus czy inny Lafite. Jak mawiał specjalista od alarmów Duńczyk: „z wiekiem maleje zapotrzebowanie na gotówkę a rośnie popyt na święty spokój”. Coś w tym jest, chociaż nie wiązałbym tego z wiekiem. Prawdę mówiąc nigdy nie kręciły mnie wina wielkie, co nie znaczy, że je lekceważę. Przeciwnie, po ubiegłorocznym objeździe bordoskich winnic, zorganizowanym przez francuskich przyjaciół, kiedy zaliczyliśmy, z nielicznymi wyjątkami, wszyskie pierwsze i drugie grands crus z Médoc, sporo zrozumiałem. Doceniłem niewątpliwą klasę, elegancję i wyjątkowość tych win. Jednocześnie jednak ich posągowość i monumentalność nadawała im wymiar chłodny i bezosobowy. Oddając hołd wielkości, trudno się z nimi zaprzyjaźnić i nie ograniczenia finansowe są tu powodem, choć z pewnością nie są bez znaczenia. Nie wzdycham także do Burgundii, pięknie różniąc się w tym z Markiem Bieńczykiem, choć gdyby wyciągnął on z chlebaka Romanée-Conti z 1946 – nie odmówię. O czym więc marzyć, do cholery?
Bezwzględnie chciałbym spróbować pinot noir z winiarni Rippon z Central Otago. Sporo o nim czytałem i mogłoby być ciekawe. Z pewnością, ale to już zaplanowałem, spotkam się ponownie z doskonałym sauvignon blanc i pinot noir z Casa Marin, sprobuję kolejnego rocznika Małej Syberii Hervé Bizeula, pozachwycam się winami François Chidaine’a i Philippe’a Allieta. Więcej grzechów nie pamiętam. Jednak, jeżeli w kontekście wina o czymś marzę, to raczej o spotkaniach z ludźmi niż z konkretnym winem. Winom zawdzięczam kilka przyjaźni niespodziewanych i kilka fascynacji. Mogę oddać hołd wspaniałemu Vieux Château Certan, ale prawdziwa fascynacja to bezkompromisowa walka Guy Bossarda o utrzymania biodynamicznej winnicy Domaine de l’Écu w skrajnie niesprzyjających warunkach Pays Nantais, to przypadkowe spotkanie z Ghislaine Goisot, które przerodziło się w wielogodzinną dyskusję o prowadzeniu winnicy, filozofii, cenach, biodynamice. Mogę podziwiać, i podziwiam, wielkie wina z Léoville-Las Cases, ale zaprzyjaźnić mogę się tylko z winiarzami, jak choćby z Markiem Imbert, który sprawił, że na Korsyce czuję się jak w domu, czy z Gastonem Bergasse i jego rodziną, dzięki którym Francja jest mi tak bliska. O spotkaniach z takimi ludźmi i takimi winami naprawdę marzę.