W bunkrze, czyli gdzieś w Polsce
Właściwie w pewnym momencie zacząłem przecierać ze zdumienia oczy. Siedzieliśmy sobie przy rustykalnych stołach, czasem słychać było rżenie koni z boksów stojących tuż obok, mieliśmy w kieliszkach Riesling Geisberg od Kientzlera, rocznik 2004 (świetne wino) i zdałem sobie sprawę, że chyba nigdzie na świecie nie można napić się – w jednym miejscu, w takich cenach, bez kelnerów w muszkach, w knajpie zwykłej, normalnej, właściwie wiejskiej, gdzie nie trzeba niczego rezerwować, tylko wpada się ot tak – całej alzackiej czołówki. Chcesz Zind-Humbrechta, proszę bardzo. Chcesz Marcela Deissa, nie ma problemu. Weinbach, Kientzler, René Muré, Kreydenweiss, Seppi Landmann, Dirler-Cadé, Ginglinger – jak najbardziej. Starsze roczniki? Coś się znajdzie, jest kilka.
Jeśli przychodzi ochota na kolejką butelkę, schodzi się do bunkra i wybiera. Bunkier jest poniemiecki, nie widziałem jeszcze w Polsce tak dobrych warunków do przechowywania win. Więc wybiera się w bunkrze – trzeba tylko włożyć sweter, bo pod ziemią jest zimno – i zaraz będzie na stole. W tej samej cenie co na wynos, tak Kuba z Agnieszką to sobie wymyślili. Bunkier też jest czymś na kształt sklepu, to znaczy, jak ktoś przyjedzie i chce kupić, to się go tam prowadzi, niech sobie wybierze.
Zorientowani wiedzą o czym mówię, innych informuję, że całość nazywa się Siedlisko. Można tu napić się, zjeść dobrze (placek à la pizza jest lepszy niż większość pizz, jakie jadłem), posłuchać dobrej muzyki, pojeździć konno. Jak się rozejrzeć wokół, wszystko zdać się może nieco wariackie – obrzeża Gliwic (ul. Jaracza 13), przysłowiowe zadupie, zabudowa już podmiejska, Śląsk prawie wiejski, i nagle wyłaniają się amazonki skaczące przez przeszkody, a spod strzechy płynie świetna muzyka (Kuba jest gitarzystą z wykształcenia i chłamu nie puści; organizowane są też koncerty muzyki klasycznej), na stole czeka riesling.
Lubię całą tę historię, nie kryję, piszę pean także dlatego, że to jest historia nieco nas wszystkich, polskich winomanów; jedna z tych historii, które jeszcze 10 lat temu byłyby nie do pomyślenia. Kumpel Kuby, Irek, specjalista od Bolesława Prusa, czytał to, co się w ostatnim dziesięcioleciu u nas o winie pisało, złapał bakcyla, namówił Kubę z Agnieszką, którzy o winie nie mieli zielonego pojęcia, zabrał ich do Alzacji i poszło. Ale trzeba coś w sobie mieć, żeby Zind, Deiss, Kientzler i inni chcieli sprzedawać bezpośrednio swe wina ludziom z minifiremką (nazywa się Korek), przyjmować u siebie i nie stroić fochów. Ilości są niewielkie, koneserskie; sprzedaje się tu też alzackie wina podstawowe, ale ambicją Kuby jest nakłonienie ludzi do skosztowania i pokochania win wielkich – stąd niskie na nie marże.
Kiedyś napisałem tekst „Absurde traveller”; wymyśliłem sobie kategorię „podróży absurdalnej”, antypodróży niejako, w trakcie której — miast zwiedzać cuda natury, katedry, muzea, czy kąpać się w gorących morzach — spędza się czas w miejscach kompletnie nieturystycznych, od czapy. Jakby kogoś taka idea pociągała – a właśnie zaczyna się długi weekend i coś trzeba ze sobą zrobić – to niech jedzie do Siedliska (obok jest jakiś hotel), łazi po śląskich peryferiach, a wieczorami wynosi z bunkra pinot gris Zinda czy wzniosłe dziwactwa Deissa, czy – by przejść na czerwone – biodynamiczne wina Kreydenweissa z Doliny Rodanu.
Wina degustowałem na wieczorze towarzyskim w Siedlisku.