Sherry bez szans
Polski światek winiarski jest na tyle mały, że wszyscy o wszystkim wiedzą. Zapewne więc słyszeliście o inicjatywie Sherry, Porto, Madera. Facebookową stronę pod taką nazwą założył Andrzej Daszkiewicz, redaktor Magazynu Wino i wieloletni orędownik win wzmacnianych, bo tak się zbiorczo określa tę rodzinę dziwnych trunków, które składają się w części z wina, a w części z wódki.
Przemierzyłem z Andrzejem wiele winnic w Portugalii i wypiłem z nim bodaj beczkę porto. Wiem, że te wina kocha autentycznie i promuje je ideowo. Od wielu lat objaśnia je i zachęca do nich na swoim blogu. Facebookowy „fanpejdż” to naturalne przedłużenie tej życiowej misji, określonej w manifeście następująco: „Miłośnicy sherry, porto, madery i innych wielkich win wzmacnianych. Ta strona jest dla Was. Policzmy się, pokażmy, że jest nas na tyle dużo, że trzeba i warto pamiętać o nas i o naszych wzmacnianych potrzebach. Naszym celem jest propagowanie wiedzy o historii i dzisiejszej sytuacji win, które odegrały tak wielką rolę w historii i kulturze wielu narodów”.
Co do porto, jestem optymistą. Po pierwsze, czołowe porto to najlepsze wina świata. Piszę to z całą odpowiedzialnością; podany Andrzejowi i mnie na niedawnej imprezie Essencia do Vinho Quinta do Noval Vintage 2013 miał taką jakość owocu, o jakiej mogą tylko pomarzyć Lafity i Barola tego świata. Po drugie, 20% alkoholu i 100 g cukru to jest kombinacja idealna dla polskiego konsumenta. Wystarczyło zresztą, że Biedronka wstawiła na półki parę porto po 20 zł i już Polska stała się dwunastym największym rynkiem dla tego wina. A to dopiero początek.
Co do madery, nie będę się wypowiadał. Jest to wino kompletnie niszowe, robi je już tylko ośmiu producentów; niewykluczone, że za naszego życia ta liczba spadnie do trzech albo nawet do zera. Zostanie nam do wypicia parę starych roczników, ale robimy to raz do roku. Możemy o tych winach mówić i pisać, to niczego nie zmieni.
Co do sherry, sprawa jest ciekawa. Sinusoida popularności tego andaluzyjskiego wina ma wyjątkowo dużą amplitudę. Sherry zdążyło już być winem najpopularniejszym na świecie oraz kompletnie zapomnianym. Dziś jesteśmy bliżej tej drugiej opcji. W globalnym kontekście nikt sherry nie pije i nikt go nie kocha, z wyjątkiem dziennikarzy winiarskich, którym się przejadły wszystkie „normalne” wina oraz garstki hipsterów w Londynie i Nowym Jorku, którzy w przerwie między Lambrusco a pomarańczowym Trebbiano wychylą szklankę amontillado w jakimś concept barze. Owszem, producentom sherry udało się zrobić trochę hałasu wokół siebie – zaczarowali paru sommelierów, wyciągnęli z piwnic 50-letnie rarytasy, sprawnie się „spremiumizowali”. Tyle że rozmawiamy o niszy w niszy. O koncercie fagotowym granym na instrumentach z epoki dla kilkunastu osób. Mainstream sherry nie pije i nie będzie pił, bo przestaliśmy pić wina utlenione i do nich nie wrócimy. Nie wrócimy, bo skoro przestaliśmy je pić, to przestaliśmy je też rozumieć. Normalny winopijca na widok bursztynowego płynu pachnącego orzechami i politurą zmyknie, gdzie pieprz rośnie. Sprawdziłem to wielokrotnie na tzw. próbie statystycznej. Nie do przełknięcia przez osoby całkiem rozsmakowane w Tempranillo i Sangiovese okazało się nawet sherry fino, czyli teoretycznie najbardziej „normalny” typ sherry. „Śmierdzi chlorem” – taka była reakcja.
Sherry nie ma w Polsce szans. Widzimy to na każdym kroku. Nawet najlepsi nad Wisłą sommelierzy, którzy teoretycznie powinni dumnie nieść sztandar tego, według stereotypu „najbardziej gastronomicznego wina na świecie”, pytanie przeze mnie wzruszali ramionami. „Fino czasem ktoś zamówi na aperitif, amontillado – nie sprzedaję nigdy” – rzekł mi jeden z nich. Co więcej, sherry dostaje śmiertelne ciosy nawet od tyłu – do kart trafiają wina utlenione z innych regionów, zjadając mu sprzed nosa nawet tych kilka okruszków konsumenckiego tortu. Wino żółte lub półżółte z Jury, pomarańczowe z Gruzji, wytrawny samorodny z Tokaju – prędzej takie etykiety zobaczymy dziś w restauracji, niż amontillado. Nie może zresztą być inaczej, skoro oprócz zrozumienia smakowego sherry wymaga jeszcze wielostopniowej wiedzy teoretycznej. W czasach, gdy nasz attention span ledwie wystarcza na złapanie różnicy między crianzą a roble doprawdy nikt nie będzie analizował, czy manzanilla amontillada to bardziej manzanilla, czy bardziej amontillado.
Edukacyjno-pasjonacki projekt Sherry, Porto, Madera Andrzeja Daszkiewicza pokazuje zresztą ciasność tej niszy. W arcyciekawym materiale o sherry opublikowanym w Magazynie Wino Daszkiewicz pisał: „Importerzy i miłośnicy sherry (a wierzę, że jest nas legion, musimy się tylko policzyć): wspólnym wysiłkiem możemy poprawić sytuację sherry w Polsce, musimy się tylko postarać!”. Kwestia „liczenia się” pojawiła się ponownie na Facebooku. No i mizernie to wyszło – po paru miesiącach znalazło się raptem 195 adeptów sherry, porto i madery razem wziętych. Nie jest „nas” więc legion, tylko kilka stolików kawiarnianych i w takim gronie będziemy sobie dalej o sherry dywagować.
Nie może zresztą być inaczej, skoro z dokonanego przez Daszkiewicza przeglądu półek z sherry wyłania się obraz kompromitujący. Pal licho mikroimporterów, ale nawet u dużych dystrybutorów takich jak Winkolekcja czy Mielżyński butelki sherry czekają na klienta ponad dwa lata! Kiedyś mawiano, że fino i manzanilla powinno zostać osuszone w ciągu sześciu miesięcy od zabutelkowania. Dziś podejście jest już mniej ortodoksyjne, ale niezależnie od przydatności owych win do spożycia druga część równania pozostaje w mocy: tych win po prostu nikt nie kupuje i nie pije. Nie kupuje, bo są zbyt skomplikowane. Nie pije, bo utlenienie nijak nie pasuje do naszego nowego winiarskiego lajfstajlu – sałatki z kozim twarożkiem i jarmużowego koktajlu. 15–20% alkoholu w tych winach też stało się problemem. „Wspólny wysiłek” ambitnych importerów i konsumenckich ambasadorów niczego tu nie zmieni.