Na szczycie bez zmian
Ostatnio modne stały się importerskie akcje typu „12 w 12”, czyli zapraszanie winiarzy na promocyjne degustacje w Polsce. To znak, że winiarsko dorastamy: oczekuje się od nas już nie tylko sięgnięcia po portfel, ale też konwersacji o różnicach między rocznikami. Duchowym ojcem tego nurtu ma prawo czuć się Robert Mielżyński, który swoiste 24/24 praktykuje od wielu lat. Lista producentów, którzy gościli w jego winiarni i prezentowali starsze, niedostępne roczniki swoich win polskich winomanom nie zmieściłaby się w tym tekście.
Ostatnim z nich był w zeszłą środę Cristiano Van Zeller z portugalskiej posiadłości Quinta do Vale Dona Maria. O tym winiarzu pisałem wielokrotnie, m.in. tutaj, a tutaj w laudacji „dla Człowieka Roku Magazynu Wino 2008 pisałem tak:
Cristiano Van Zellera poznałem w barze najlepszego londyńskiego Hotelu Waldorf, a potem w elitarnym East India Club, gdzie jego rodzina stołuje się od paru pokoleń. Na zapytanie anonimowego studenta piszącego przewodnik winiarski odpowiedział jeden z Wielkich winiarskiego świata. Z właściwą sobie bezpośredniością postawił na stole trzy roczniki flagowego wina Quinta do Vale Dona Maria. Czerwone wino z Douro było wtedy wschodzącą nowinką, a problematyka starych winnic tarasowych, tourigi nacional, wyciskania nogami w kamiennych basenach – czarną (dla mnie) magią. Kelnerzy East India Clubu w liberiach i kolonialny beef Madras na talerzach wzmacniali tylko poczucie onieśmielenia.
Pamiętam chwile zatopienia nosa w kieliszku, zapach jeżyn i śródziemnomorskiej makii, a na podniebieniu jedwabiste dotknięcie niewymiennej elegancji, mistrzowskie użycie beczki, skrytą pod zmysłowym owocem mineralność. Liberie i konteksty przestały mieć znaczenie. Obcowałem z nadzwyczajnym winem, przemawiającym językiem dla wszystkich zrozumiałym. (…)
Minęły lata. O Douro dowiedzieli się wszyscy, region porównywano do Prioratu, Ribery del Duero i innych gwiazdorów światowego winiarstwa, aż porównania wyświechtały się i zaczęto mówić po prostu: Douro. Również w Polsce wiele się zmieniło. Powstały winiarskie magazyny, otworzyły się sklepy, a na obiadowym polskim stole stanęły wśród toskańskich i egerskich również wina z Douro. Procentowy udział tourigi nacional czy wpływ wyciskania gron nogami na strukturę garbnikową przestały być czarną magią. Z degustacji wirtualnych i wyrywkowych przesiedliśmy się na pionowe i panelowe. Na jeden z tych ostatnich otworzyliśmy butelkę Quinta do Vale Dona Maria 2007. Odnalazłem w niej nuty śródziemnomorskiej makii, mistrzowskie użycie beczki i ową niewymuszoną elegancję człowieka silnego, jakim jest Cristiano Van Zeller. Świat się zmienia, lecz pewne rzeczy pozostają takie same. Quinta do Vale Dona Maria jest taką niezmienną wartością w magmatycznym świecie wina. Myślę o tym z podziwem i wdzięcznością.
Próbując znów pod wodzą Van Zellera roczników 2011–2006 przyszły mi bezwiednie do głowy te same słowa. Stały punkt na mapie doskonałości. Pewne rzeczy się nie zmieniają. Rok w rok Quinta do Vale Dona Maria daje wino obezwładniająco wspaniałe. W rocznikach upalnych nie atakuje alkohol, nuty dżemowe są świetnie zrównoważone drobniutkimi garbnikami (20o9). W chłodnych nie ma żadnej zieloności, niedojrzałych tanin, po prostu pod jeżynowy dżem podstawia się kwaskowate, burgundzkie czereśnie i karawana jedzie dalej, w nieskończenie długi finisz (2008 i 2010, dla mnie najlepsze wino degustacji). Nawet gdy natura płata figle, zsyła grad i koszmar winiarza – nierównomierną dojrzałości gron, Vale Dona Maria trzyma się mineralnego pionu, ziemisty ekstrakt starych krzewów lśni w tle jak imperatyw kategoryczny (2006). A co wtedy, gdy wszystko uda się doskonale, pogoda będzie jak marzenie, fermentacja najbardziej bezproblemowa w historii? Dostaniemy wino kompletne, w którym jest wszystko: owoc, struktura, terroir, koncentracja, świeżość i garbnik. Takie jest Quinta do Vale Dona Maria 2011. Za to wino, kto wie, czy nie najlepsze, jakie piłem w tym roku (oprócz paru Barolo), trzeba w dodatku zapłacić poniżej 200 zł. Zacznijcie oszczędzać, to będzie najpilniejszy winomański wydatek tych Świąt.
Notabene: degustacja odbyła się w wine barze warszawskiego Hotelu Bristol, który do niedawna straszył banalnymi winami z Centrum Wina w zaporowych cenach. Teraz się przechrzcił na Bristol Wine Bar, a asortyment w całości pochodzi z katalogu Mielżyńskiego. Ceny spadły – napijemy się już za 18 zł za kieliszek. Recenzja wkrótce.
Degustowałem i jadłem na zaproszenie Roberta Mielżyńskiego i Bristol Wine Bar.