Poczytaj mi, mamo
W dłuższym komentarzu na temat portalu Winicjatywa jedna z jego Czytelniczek (być może już była czytelniczka), pani Justyna, wyraziła swoje rozczarowanie faktem, że portal nie zajmuje się dostatecznie szerzeniem kultury wina i popada w koturnowość. Powiem od razu, że rozumiem niedosyt Justyny i również uznaję portal za jeszcze mocno niedoskonały; również sądzę, że nałeży wzmocnić jego wymiar edukacyjny. Mniej mam zrozumienia dla oskarżenia o koturnowość; czytając teksty zamieszczane na naszej stronie, w tym i własne (bo do mnie ten zarzut jest kierowany przede wszystkim), nie umiem znaleźć niemal żadnych śladów upojnego bujania w obłokach czy przemawiania z profesorskiej katedry. Bo też, podejrzewam, pewna łatwość dostrzegania koturnowości w mówieniu o winie kryje w sobie świadomość, którą nazwałbym „poczytaj mi, mamo”.
Mam na myśli to, że za hasłem „szerzenie kultury wina” (i szerzenia wielu innych rzeczy) kryje się sielankowy postulat, zwany „łatwo, lekko, przyjemnie”. Niestety, nauka żadnej kultury (wina czy czegokolwiek) nie jest łatwa, lekka i przyjemna. Nabywanie wiedzy o winie, choćby i podstawowej, wymaga wysiłku, koniec i basta. Wymaga czasu, uwagi, zapamiętywania, interesowania się, mówiąc krótko, wymaga zawracania sobie głowy. Ale że żyjemy w czasach pełnej „targetyzacji”, czyli w czasach, gdy imperatywem jest docieranie do klienta, poprawne z punktu widzenia efektów ma być maksymalne ułatwienie wszystkiego, czyli infantylizacja ludzi: ludziom ma być podane na tacy, ma im być przeczytane i zaserwowane przez mamę. Żadnej broń Boże trudności, bo klient ucieknie gdzie indziej.
Nie jestem co prawda (dzisiaj) pod datą, ale jestem, przyznaję, starej daty i dość dobrze pamiętam czasy, gdy wektor docierania był odwrotny: w mniejszym stopniu docierało się do nas, niż my docieraliśmy do czegoś, do wiedzy o winie na przykład. I kompletnie nas nie interesowało, czy wino, o którym mowa, jest akurat dostępne na sąsiedniej ulicy.
Oczywiście, ładowanie się na koturny w mówieniu o winie może odstraszać – nieraz pewnie w swych tekstach wlazłem za wysoko. Ale też „szerzenia kultury wina” nie da się ograniczyć do odmienianych na tysiąc sposobów westchnięć i zaklęć typu „och, jak jest fajnie, chłopcy i dziewczęta”. Bardzo szybko w edukacji winiarskiej kończą się czytanki i pojawiają się schody. I tak się jakoś dzieje na całym świecie, że 95% nie ma ochoty wejść na drugi czy trzeci schodek. Siedziałem niedawno przez cały dzień u kumpla, który ma sklep z winami w Paryżu. Na dwudziestu klientów dziewiętnastu przyszło po butelkę na wieczór pod indyka czy sandacza. Nie mieli o winie – w sercu Francji – pojęcia, znali kilka podstawowych apelacji i brali to, co im sprzedawca zaproponował. Można rzecz jasna pisać o winie lepiej czy gorzej, zachęcać do picia wina skuteczniej i mniej skutecznie, ale niestety nie bardzo wierzę, że koniec końców mówi się do więcej niż do owych pozostałych 5%, do tych, którzy zdecydowali się na wysiłek, czyli podjęli decyzję, że wino ich obchodzi.