Paul Pontallier (1956–2016)
Kilkanaście miesięcy po Anne Leflaive odszedł przed sześćdziesiątką jej rówieśnik, Paul Pontallier, dyrektor techniczny słynnego Château Margaux. Francuskie winiarstwo poniosło kolejną wielką stratę, itd., itp. Mnie bardziej martwi to, że znowu trzeba pisać o śmierci w dionizyjskim raju, który miał zapewniać jeśli nie nieśmiertelność, to przynajmniej długowieczność. Figa z makiem, kochani.
„Dyrektor techniczny” – to brzmi cokolwiek zimno, jednak wiadomo było powszechnie, że Pontallier, który pojawił się w Château Margaux w połowie lat 80., szybko stał się jego duchem, jego twórcą, jego wcieleniem; Château Margaux to był on. Słynął z kindersztuby, której w Bordeaux cokolwiek brak; miało się wrażenie, że nadrabia swą szlachetnością arystokratyczną wyniosłość i niedostępność bordoskiej socjety.
Degustowałem z nim twarzą w twarz kilka razy, o czym oczywiście chętnie opowiadam. Bo jest tak, że winiarscy dziennikarze znajdują sobie parę transcendentalnych punktów odniesienia, z którymi się później obnoszą; trzeba swoje szare istnienie sprawozdawcy jakoś uwznioślić. Toteż Pontallier był dla mnie kimś, którego sobie wysoko ustawiłem, żeby mieć poczucie własnego wejścia na wysokość – choć on, gdybyśmy się znowu spotkali, pewnie poznałby mnie z trudem, jeśli w ogóle. Tak czy owak, przeżyłem ważne chwile, które parokrotnie opisałem. Zwłaszcza spotkanie pierwsze; umówiony byłem na degustację, w sekretariacie coś im się pomyliło, wzięli mnie za szwedzkiego praktykanta, podesłali chłopaka z piwnicy, dopiero gdy odżegnałem się od Szwedów i studiów, zadzwonili wyżej. Nie liczyłem, że pojawi się sam Pontallier; przyniósł parę roczników, spędziliśmy ze dwie godziny na gadaniu o wszystkim, nie tylko o winie, a jego sposób degustowania przypominał mi, jak później napisałem, grę Milesa Davisa odwróconego bokiem czy plecami do publiczności. Później tam jeszcze wróciłem, degustowałem nadzwyczajny rocznik 2005, wysłałem mu tekst, powiedział, że kiedykolwiek pojawię się w Château Margaux, 2005 będzie na mnie zawsze czekał.
Pontallier był francuski jak mało kto – wydawał się absolutnym spełnieniem ducha kartezjańskiego, jego racjonalizmu. Jeśli nawet podszytego emocjami, to w sposób skryty. Był zresztą z wykształcenia naukowcem, z uosobienia scjentystą. Ze szkoły Bachelarda, który zanim zaczął pisać swe słynne książki o fantazmatach wyobraźni, opublikował parę równie istotnych książek o kondycji naukowej. Pontallier zbliżał się, owszem, do tej drugiej, wyobraźniowej strony myślenia, ale nie porzucał nigdy szkiełka i oka. Ja jako dziennikarz niewykształcony w naukach ścisłych przychodziłem do niego od strony językowej, właśnie wyobraźniowej, on zaś studził moje metafory, sprowadzał je na twardy grunt, choć nie negował ich całkowicie. Opowiadałem już wszystkim naokoło dialog, który dobrze zapamiętałem. Ja: Pięknie mineralne wino! On – Pan mówi oczywiście metaforycznie.
Taka była różnica. Kiedy mówiłem, że wino pachnie, dajmy na to, różami, on korygował z uśmiechem i lekkim dystansem w głosie: a tak, rzeczywiście pachnie jak róża. Mam wrażenie, że do wina podchodził strukturalnie, co mi zresztą najbardziej odpowiada w rozmowie o winie, a przynajmniej o bordeaux. To znaczy interesował go – znowu stuprocentowa Francja – układ sił w winie, zależność między garbnikami, kwasowością, alkoholem, owocowością. Oczywiście, wszyscy o tym mówimy, używamy słów „równowaga”, ewentualnie „harmonia”, lecz on umiał wniknąć w te pojęcia rzeczywiście głęboko.
Różne były jego Margaux, piłem słabsze, piłem wielkie. Jak każdy naukowiec z powołania eksperymentował, lecz bardzo ostrożnie. Miał pod sobą, jak to w Médoc, wielki zespół; przyzwyczajeni jesteśmy do myśli, że winiarscy artyści to samotne wilki na małych parcelach, którzy robią sami wszystko od a do z, jak – pierwszy przykład, który przychodzi mi do głowy – Laurent Vaillé z La Grange des Pères; takich lubimy i cenimy najbardziej. Ale o Paulu Pontallierze też myślę, że był artystą. Artystą kartezjanizmu, zarządzającym tradycją, historią i nowoczesnością zarazem.