Pączki od Zalewskiego
Upływ czasu i następstwo pokoleń to jest, kiedy się nad tymi zjawiskami zastanowić, rzecz dosyć zabawna. Lat temu dwieście, w 1813 roku, wojska napoleońskie wycofywały się na gwałt z Polski. Sto lat później, w roku 1913, Europa stała u progu Wielkiej Wojny, a w styczniu na świat przyszła we Lwowie moja babcia, Maria Janicka. Teraz jesteśmy już na progu roku 2013, a ja co prawda z weteranami kampanii moskiewskiej już sobie nie pogadam, ale setkę Babci Marysi świętować zamierzam hucznie i to szampanem, bo u Babci odkąd pamiętam zawsze musujące wino było, więc i teraz nie może go zabraknąć.
Zastanawiałem się ostatnio, jakie wina Babcia, będąc młodą, rozrywkową pannicą, w dwudziestoleciu międzywojennym pijała – nie w sensie nazw i etykiet, ale tego jak smakowały, czym się różniły od dzisiejszych. Nie wiem tego i Babcia też mi raczej nie pomoże, bo sekretem jej długowieczności nie jest wino, lecz umiejętnie dawkowany przez lwią część wieku koniaczek. Ale już samo pytanie wydaje mi się ciekawe, bo uczy pokory wobec nie tylko ogromu wiedzy o winie – którą odczuwamy często – ale także, rzadziej nas chyba turbującej, zmienności i płynności jego dziejów. Mówiąc innymi słowy, by poszerzać swe horyzonty częściej degustujemy horyzontalnie, mniej skupiając się na aspekcie wertykalnym, historycznym.
Nowy Rok to chyba dobry moment, by się nad takimi rzeczami zastanawiać i by podjąć jakieś postanowienia. Solennie więc zapewniam, że osobiście postaram się w przyszłym roku myśleć nie tylko o winach, których jeszcze nie piłem, ale także o tych, których nigdy nie będzie mi dane wypić, a których, być może, na jakimś dansingu lub proszonej kolacji kosztowała w przedwojennym Lwowie młodziutka Maria Janicka, terminująca wówczas u słynnego cukiernika Zalewskiego, które swe pączki wysyłał samolotem nie tylko do Warszawy, ale i do samego Paryża.