Ślicznotka
Troje zawodowców zakochanych w swej nowozelandzkiej ojczyźnie postanowiło robić wino. Objechali Marlborough, znaleźli dobry kawałek ziemi, zasadzili Sauvignon, Pinot Noir i trochę Rieslinga. W kadziach namieszała Evelyn Fraser, do niedawna enolożka słynnego Cloudy Bay. Potem odbyło się spotkanie z agencją kreatywną, która miała wymyśleć winu nazwę. Tylko żadnych kiwi ani kangurów, żadnej „Suchej Doliny” ani „Zielonej Zatoki”. A ponieważ Nowa Zelandia jest mała i piękna, powstała winiarnia Little Beauty.
Historia jest autentyczna. Na szczęście wina są świetne, więc nie musimy lamentować, że we Francji winnica nazywa się imieniem i nazwiskiem robiącego wino dziadka oraz jego ojca i dziadka, a we Włoszech – nazwą wzgórza używaną już przez starożytnych Rzymian. Wina są świetne, można wiele im wybaczyć, od sztucznych drożdży i laboratoryjne klony Sauvignon Blanc aż po wyraźne prażono-dębowe nuty w Pinot Noir.
Właścicielka winnicy Fleur McCree któregoś dnia wzięła telefon, wykręciła numer do Roberta Mielżyńskiego i powiedziała: „Podobno jesteś super importerem wina w Polsce. W takim razie musisz spróbować mojego Sauvignon”. W taki właśnie bezpretensjonalny, jakże nowozelandzki sposób na nasz rynek trafiły te bardzo ciekawe wina z winiarni istniejącej na rynku dopiero od 4 lat. Doprawdy ze zdumieniem próbowałem tutejszego Dry Riesling 2009, które w ciemno wziąłbym za bardzo dobrej klasy Rieslinga z Saary. Zaskoczeniem nie była jakość, lecz styl – zimny, mineralny do bólu zębów, z rekordową kwasowością i bardzo klasycznym bukietem. Nie było tu z nic uproszczenia, standardowych nut owoców egzotycznych, komercyjnego cukru resztkowego, które stanowią zmorę Rieslingów z Nowego Świata. A Pinot Gris 2010? Znów ten styl – nic na pokaz, wszystko w głąb, świetna równowaga, miałem ochotę wypić całą butelkę, czego nie mogłem dotąd powiedzieć o żadnym (!) Pinot Gris spoza Europy. W Gewurztraminerze 2009 jedenaście gramów cukru gdzieś poukrywane po winie, super pijalność, aromaty arcytypowe, a jednocześnie w ogóle nie nachalne.
Blisko połowę produkcji stanowi najbardziej znane wino z Marlborough – Sauvignon Blanc. Lubię Sauvignon z Nowej Zelandii, lubię jego najbardziej standardowe wcielenie, czyli Cloudy Bay. Mam ochotę napić się takiego wina mniej więcej raz w tygodniu, wrócić do tych zawsze identycznych z naturalnymi aromatów papai, gujawy, mango, kiwi i passiflory z puszki, do tych zawsze dokładnie tak samo skomponowanych nut porzeczkowego i pomidorowego liścia. A tutaj znów zdumienie – w Little Beauty jest to wszystko, ale też o wiele więcej, rześka cytrynowa kwasowość zamiast cukru resztkowego, mineralna głębia zamiast supermarketowej płycizny, szlachetna ewolucja (piliśmy rocznik 2010, aktualnie sprzedawany) zamiast nerwowego niemowlęctwa. W dodatku to Sauvignon jest winem stosunkowo niedrogim jak na swoją jakość – 72 zł (Pinot Noir – 122 zł; również polecam). Pijąc takie wina rzeczywiście można wierzyć, że Nowa Zelandia zawojuje winiarski świat i stanie się Nową Burgundią.
Degustowałem, jadłem i piłem na zaproszenie importera Roberta Mielżyńskiego.