Rozkosz w Płowdiw, niepewność w Warszawie
Po Sylwestrze dostałem mejla od przyjaciela, który spędzał go w Płowdiw w jakiejś luksusowej restauracji, gdzie wina Katarzyna były ozdobą karty, i ogromnie je sobie chwalił. A mam cię, pomyślałem, tyle żeśmy razem kwasiorów wypili, a ty mi tu jakimś Nowym Światem machasz przed nosem. Były pyszne – odpowiedział – a cała noc upojna, żałuj. To na wstęp do jeszcze kilku słów komentarza, po tych wczorajszych Wojtka, na temat wieczoru z Katarzyną – dziękując Dariuszowi Jażdżykowi z Sommelier Dystrybucja za zaproszenie. Choć właściwie najlepszym komentarzem były dania, które z wnikliwością i nie bez poczucia humoru przygotował Karol Okrasa, stawiając przy winach czerwonych, zwłaszcza przy merlocie, na połączenie mocnych nut słodkich z wytrawnymi. Podać do merlota piernik z serem kozim to pomysł szalony, lecz absolutnie usprawiedliwiony przez charakter wina.
Wszystkie przedstawione wina czerwone miały ok. 3,5 g cukru resztkowego i to się czuło. Taki jest na nie pomysł: wrażenie słodyczy, krągłość, miękkość garbników; bo takie są drzwi wejściowe dla szerokiej, niekoneserskiej publiczności szukającej z winem przyjaznego kontaktu. Taki jest pomysł na tzw. wina konsumpcyjne jak świat długi i szeroki od dobrych kilkunastu lat w Nowym Świecie, od nieco krótszego czasu w Europie. Pamiętam z ostatniej wizyty w Lagwedocji, że co bardziej nowoczesne spółdzielnie przedstawiały świadomie wina z podobną czy nawet nieco większą ilością cukru resztkowego, gdyż tak odczytywano wiodące trendy konsumpcyjne. Pamiętam też zdziwienie, gdy wyznałem, że nie bardzo są mi w smak; myśleli zresztą, ze są dla mnie zbyt kwaśne. Katarzyna idzie tu zatem – bardzo sprawnie – za vox populi, jak odczytują go kreatorzy win od Australii po Argentynę.
Wnioski większości degustujących, również moje, były podobne do Wojtkowych; ale chciałbym dodać niejako na obronę Katarzyny, że wina wobec tego, co miałem okazję pić ze dwa lata temu, jednak się mocno poprawiły. Oczywiście krzewy są już ciut starsze, lecz przede wszystkim beczka właściwie we wszystkich winach (rocznik 2010), poza najstarszym i flagowym Reserve z 2006, została bardzo umiejętnie użyta; trzeba też uczciwie przyznać, że alkohol (na ogół 14,5%) był bardzo dobrze wtopiony i oba te wrażenia – przy ryczałtowym porównaniu z winami nowoświatowymi – przemawiały na korzyść Katarzyny.
Duża część produkcji kierowana jest do kogoś takiego, jak mój zachwycony przyjaciel, gotowego wydać na wino więcej niż przysłowiowe już „trzy dychy”, wiedzącego o winie to i owo, lecz kogo dość łatwo jest jednak „podejść” – smakami „kulturalnymi”, z ogładą, lecz łatwymi. Zastanawiam się zatem, czy problemem dla Katarzyny może być zmieniająca się podobno moda, powrót do win lżejszych i żywszych, o którym trąbi się od dłuższego czasu. Ale, po pierwsze, nie jestem pewien, czy to nie jest tylko wrażenie dziennikarzy i winiarskich intelektualistów, gdy nie tylko masy, lecz i konsumenci w stylu rzeczonego przyjaciela szukają jak szukały w winach wytrawnych nut słodkich.
A po drugie, taki projekt, jak Katarzyna, ma prawdopobnie dużą zdolność do zmian stylistycznych; gdy zajdzie taka potrzeba, dość łatwo się dostosuje. Będzie jeszcze zapewne eksperymentowało się tu z odmianami; posadzono na przykład tempranillo (!), na razie wykorzystane do produkcji wina nouveau. Ale prym będą wiodły odmiany francuskie (ze wszystkich syrah było dla mnie przedwczoraj najlepsze) i w tym tkwi istotniejszy chyba problem. Czy istotnie nic poważnego, oryginalnego nie da się wyciągnąć z lokalnych odmian? Czy lokalny mavrud może dać coś więcej niż daje? Czy ma taki potencjał, jaki ma – jak mi się wydaje, ale nie mam tego dobrze rozpoznanego – fetească neagră, która w mym odczucia „zbawia” winiarską Rumunię i może położyć na łopatki rumuńskie cabernety i merloty?