Katalonia a sprawa wina
Gdy piszę te słowa, jeszcze nie wiadomo, czy Katalonia – zgodnie z zapowiedzią – 3 października 2017 roku jednostronnie ogłosi niepodległość i oderwie się od Królestwa Hiszpanii. Jeśli tak się stanie, ważkie konsekwencje dotkną też winiarstwo. Hiszpania bez Katalonii utraci już wszelkie szanse na pierwsze miejsce na świecie pod względem produkcji wina (w ostatnich latach walczyła o nie z Włochami), zaraz straci też pierwsze miejsce pod względem areału winnic (na rzecz Chin). Przede wszystkim zaś straci lokomotywę swojego eksportu, który w ostatnich latach ratował całe winiarstwo przed totalną zapaścią. Katalonia produkuje tylko 8% hiszpańskiego wina, lecz odpowiada za 25% eksportu (650 mln € – prawie tyle samo co cała La Mancha, największy region winiarski świata) i w ostatnich latach ten udział zwiększała, a średnia cena wina katalońskiego należy do najwyższych w Hiszpanii. Katalonia jest też jedynym regionem, gdzie powierzchnia upraw winorośli rośnie, co w borykającej się od lat ze sporą nadprodukcją Hiszpanii jest ewenementem. No i jakość. Przesadą byłoby stwierdzenie, że jest w Katalonii wyższa niż gdziekolwiek indziej w Hiszpanii – niemal wszystkie jej regiony poczyniły w ostatnich latach duże postępy – lecz takie apelacje jak Priorat, Montsant czy Costers del Segre, a zwłaszcza Cava znaczą w iberyjskim winiarstwie znacznie bardzo wiele. Czy Katalonia poradzi sobie na światowych rynkach jako samodzielny kraj winiarski, to już inna kwestia, zależna m.in. od członkostwa w Unii Europejskiej i umów handlowych. Nie ulega jednak wątpliwości, że miałaby na starcie o wiele zdrowsze winiarstwo, mniej niż w Hiszpanii uzależnione od spółdzielni, wielkich hurtowników i sprzedaży „granel”, czyli marnych win stołowych luzem za bezcen (średnia cena w Extremadurze w 2015 roku – 0,37 € za litr!).
Gdy zwiedza się katalońską prowincję, widać jasno, że Katalonia na dobrą sprawę już jest niezależnym państwem. Ma własne szkolnictwo, służby, media. W miasteczkach w Prioracie pasiasta narodowa flaga wisi na każdym domu, nie spotkałem nikogo, kto mówiłby po kastylijsku. Sprzedaż do innych części Hiszpanii (od lat pikującą, bo Katalończycy są sekowani, a ich wina są przedmiotem miękkiego bojkotu) nazywa się „eksportem”, a Madryt psychologicznie jest miejscem równie bliskim tubylcom co Szanghaj. Skupienie na sobie, na własnej tożsamości, a z drugiej strony na Europie jako wspólnym domu jest totalne. Nie spotkałem żadnego winiarza (poza jednym Anglikiem), który nie deklarowałby głosowania za niepodległością – jestem przekonany, że w takiej Porrerze czy Gratallops za oderwaniem się od Hiszpanii padło 100% głosów. Albert Costa z kultowej (i silnie związanej z katalońską historią najnowszą) winiarni Vall-Llach uderzał wręcz w patetyczne narodowowyzwoleńcze tony, mówiąc o „walce, którą będziemy toczyli do końca”. Mój przewodnik po Prioracie, niejaki Lluís, 50-latek, udzielający się w apelacyjnym konsorcjum jako wolontariusz, był jeszcze dosadniejszy: „Niepodległość to dla nas, Katalończyków sprawa najważniejsza, sprawa honoru, sprawa jestestwa. Czekamy na nią całe życie i teraz wreszcie ją osiągniemy. Nikt nas nie powstrzyma”.
Taką motywację trudno będzie przezwyciężyć – nieważne, czy siłą, czy perswazją. Czy do secesji dojdzie w najbliższym czasie, jak prorokował to Lluís – trudno orzec. Na razie wszyscy Katalończykom współczują, lecz nikt głośno w Europie nie popiera postulatu niepodległości, a bez wsparcia z zewnątrz trudno będzie nowemu państwu funkcjonować. Litwa i Słowenia jednak też ogłaszały niepodległość wbrew obowiązującym konstytucjom i doczekały się w końcu uznania. Na razie głównym problemem są politycy – rząd kataloński prze naprzód, nie dbając już nawet o pozory demokratycznych procedur, zaś siłowa akcja Madrytu z ostatniej niedzieli wydaje się początkiem końca rządzącej Hiszpanią od 40 lat (na zmianę z lewicową PSOE) prawicowej Partii Ludowej. Po tym, co przeżyło na ulicach albo zobaczyło na ekranach, trudno sądzić, że głos na tych skorumpowanych postfrankistowskich dinozaurów odda pokolenie dzisiejszych 30-latków.
Najrozsądniej w czasie całej awantury zachowywała się burmistrzyni Barcelony Ada Colau. Sprzeciwia się ona secesji Katalonii (w kosmopolitycznej Barcelonie ruch niepodległościowy ma najmniejsze w całym regionie poparcie), ale też bez ogródek określiła premiera Rajoya jako tchórza i wezwała do natychmiastowego wycofania policji z miasta. Tylko dialog, żadnych siłowych rozwiązań – cierpliwie powtarza Colau, a pod takim programem z pewnością podpisałaby się konstytucyjna większość. Zaledwie 43-letnia aktywistka nigdy nie należała do partii politycznej, wywodzi się z ruchów miejskich. W politycznych sukcesach Colau czy jej rzymskiej odpowiedniczki Virginii Raggi, a generalnie – obywatelskich ruchów takich jak Podemos w Hiszpanii widać jasną paralelę do dzisiejszego winiarstwa.
Nigdzie kryzys finansowy ostatniej dekady nie uderzył w wino tak mocno jak w Hiszpanii. Ludzie tracili dobrze płatne posady z dnia na dzień i tym samym z dnia na dzień przestali pić owe wypasione beczkowe „projekty” z Riojy, Ribery i Prioratu, które władały do tej pory hiszpańską wyobraźnią. Runęła winiarska ekonomia oparta na dużych inwestycjach, koncernowej dystrybucji, marketingu „aspiracyjnym”. Gwałtownie natomiast skoczyła sprzedaż wina luzem, w kartonach albo najtańszych etykiet że spółdzielni. Z czasem wystartowało wiele nowych przedsięwzięć – paru młodych ludzi skrzykuje się, żeby zabutelkować tysiąc sztuk lekkiego, młodego, radosnego wina z jakiegoś mniej znanego miejsca; nie mają własnych winnic, grona biorą od wujka albo kupują od sąsiada, nie mają nawet własnej winiarni – kadzie i beczki wynajmują od jakiejś większej firmy. Sprzedają po znajomych knajpach, na kiermaszach. Zero inwestycji (bo nie ma z czego), zero kosztów, niskie marże i niskie ceny (bo wyższych rynek nie łyknie). Zarobek reinwestuje się od razu, najczęściej w pierwsze własne parcele albo replikuje projekt w innym regionie. Tacy winiarze – a są już ich w Hiszpanii setki, niekiedy rozwijają się w całkiem ambitne posiadłości, jak znane i u nas Coca i Fitó czy Portal del Montsant – mało lub wcale uczestniczą w tradycyjnym rynku wina z jego strukturami władzy, opierają się na bezpośredniej sprzedaży konsumentom i nawiązują z nimi obustronny dialog. Zmienia się wtedy smak samych win, które w całej Hiszpanii stały się lżejsze, świeższe, bardziej bezpośrednio owocowe, kwasowe, mineralne, pijalne i mniej beczkowe, a do tego oczywiście tańsze. Pod względem filozofii smaku bardziej dziś przypominają regionalne wina francuskie czy włoskie, niż tradycyjne hiszpańskie. Odkrywanie nowych apelacji czy wręcz całych regionów, jak Kantabria, Baskonia czy Andaluzja, też wymownie przełamuje rządzący dotąd gustami kartel Riojy i północnej Kastylii. Gdy Rajoy zbrojnym ramieniem usiłuje powstrzymać odśrodkowe tendencje, one w hiszpańskim winiarstwie już dawno stały się faktem.
Ci winiarze nowej fali chodzą w podartych dżinsach i jeżdżą starymi jeepami, zimą zwiedzają Burgundię, wieczorem jedzą karczochy i wodorosty w restauracjach z gwiazdkami Michelina albo takich, które już z nich zrezygnowały. Zamiast beczek sięgają po betonowe jaja, zamiast Tempranillo – po Graciano, Sumolla i Maturanę. Winiarską przeszłość, wykuwaną przez pokolenie dzisiejszych premierów, odkreślili grubą kreską. Nie mam wątpliwości, że głosują na Podemos, pikietują pod referendalnymi komisjami, a jutro zmienią ideowy krajobraz Hiszpanii na dobre.