Nie taki chromy
Wines United kontynuuje ofensywę. Importer prestiżowych win z antypodów, który niedawno raczył nas brylantami od Torbrecka z Australii, tym razem zaprosił winemakera z winiarni Josef Chromy.
A właściwie Josef Chromý. Założyciel posiadłości na antypody przybył bowiem z Moraw. Tym samym dołączył do grona środkoeuropejskich pionierów, którzy położyli podwaliny pod oceaniczne winiarstwo. (Inne przykłady to Ślązak Henschke w Barossie czy liczni Chorwaci w Nowej Zelandii). Chromý okazał się pionierem podwójnym, bo winorośl zasadził na ziemi dla wina dziewiczej, czyli na Tasmanii. Dziś australijska wyspa ma już 1,4 tys. hektarów winnic, wciąż niewiele (ledwie więcej niż Polska), ale nie ma winopisarza, który by jej nie określał jako wielkiej gwiazdy przyszłości. Ogromny potencjał Tasmanii zapewnia bardzo chłodny klimat, pozwalający na produkcję win o bardzo zrównoważonych i „europejskich” jak na Nowy Świat.
Pierwszą winiarnią Chromego było Tamar Ridge, sprzedane w 2003 r. Dziś to największym producent na Tasmanii, należący do australijskiego giganta Brown Brothers. W 2004 r. stworzył kolejną winiarnię pod własnym imieniem, która obecnie produkuje 300 tys. butelek z 61 ha.
Wina prezentowane przez enologa Jeremiego Dineena zrobiły na mnie duże wrażenie. Najmniejsze bodaj pierwsze, czyli musujący Pepik (czy to nie genialna nazwa na polski rynek?) Riesling Sekt, bardzo przyzwoity, intensywny, soczysty, ale brakowało mu w moim odczuciu osobowości. Wina z bąbelkami to wielka tasmańska specjalność, produkuje je tutaj m.in. bardzo znana wytwórnia Jansz, wino z Tasmanii stanowi też lwią część kupażu arcypopularnego Jacob’s Creek Sparkling. O tych bąbelkach na pewno jeszcze usłyszymy.
Degustowaliśmy też Delikāt Riesling 2012. Wino w pierwszym odruchu zaskakujące, bo zawierające zaledwie 7,5% alk., a w smaku półsłodkie jak niemiecki Kabinett. Uważni obserwatorzy wiedzą jednak, że „off-dry Riesling” to w tej chwili w Australii bardzo modny koncept. Wino jest udane, w stylu raczej Palatynatu niż Mozeli (niezbyt wysoki kwas), z przyjemną goryczką. Zapowiada polska cena ok. 100 zł przebija jednak ten balon umiarkowanego entuzjazmu.
Na szczęście im dalej w las, tym wspanialej. Chromy Chardonnay 2011 to wino światowej klasy. Bardzo oryginalne, przypomniało mi wręcz loarskie Chenin Blanc. Zamiast waniliowego unisexu straszącego w komercyjnych Chardonnay z Australii mamy tutaj atak wytrawnych nut drożdżowych, wręcz serowych, beczka jest świetnie wkomponowana, bo wino ma potęgę i ekstrakt. Bardzo, bardzo ciekawa butelka, którejh chciałbym spróbować do śmierdzącego sera Reblochon albo Maroilles…
Pinot Noir 2010 też było znakomite. Bardzo dobrze zrobione, beczka nie wychodziła bokami, alkohol na rozsądnym poziomie (13,5%). Czysty owoc spod znaku kwaskowatej czerwonej porzeczki, finezja, ale i dobre ciało, a nie żadna efemeryda. Za to i poprzednie wino chętnie wydam 120–130 zł. Do tego dochodzi faktor nowości, bo przecież Tasmania w Polsce do tej pory ograniczała się do taniutkich (i smacznych) flaszek z Marks & Spencer.
Degustowałem na zaproszenie importera Wines United.