Fatamorgana
Ponieważ na Winicjatywie nadszedł czas zwierzeń i sięgania pamięcią do naiwnej młodości, pragnę wyznać Wam coś, czego nikomu nigdy nie mówiłem: najlepsze wino, które kiedykolwiek piłem, pochodziło z Kalifornii.
Historia jest na tyle urocza, że zasługuje na pięć minut Waszego czasu. Dzieje się w 1999 roku. Jestem jeszcze studentem, domorosłym miłośnikiem win, eksplorującym głównie półki Leclerka (hity tamtego czasu: Cava za 25 zł i greckie Château Clauss oraz lizane przez szybę Château Margaux, bo i takie wina stały wówczas w gablocie supermarketu na Ursynowie). Zimą odwiedzam rodzinę w Londynie. Traf chce, że rodzina przyjaźni się – zupełnie niewiniarsko – z Andrew Jeffordem, który wpadając co drugą niedzielę na polskie pierogi, nigdy nie czyni tego z pustymi rękoma. Jak na degustatora przystało, przynosi zazwyczaj flaszki otwarte wcześniej do testów, ale pewnego razu podarował zamkniętą. Rodzina jak na gospodarzy przystało natychmiast wstawiła wino do kredensu i postawiła na stole Tempranillo z Tesco.
Rodzina bardzo mnie jednak kocha, więc kilka tygodni później proponuje wspólną konsumpcję rzeczonej flaszki. Jasne, nie odmówię, choć jestem na razie na etapie tanich Gaillaków i greckich châteaux, nie mam pojęcia, kim jest imć Beringer i czy Private Reserve Napa Valley Chardonnay, zwłaszcza z rocznika 1997, będzie lepsze od Lindemans Bin 65, które owego ranka dostałem w plastikowym kubeczku na „degustacji” w okolicznym sklepie. Wszak z otwieraniem butelek już sobie całkiem nieźle radzę, rodzina ma porządne kieliszki z rżniętego szkła na grubej nóżce. Nalałem i padłem. Cóż to było za wino! Dalekowschodni bazar owocowy wypełnił skromną izbę swoim korowodem papai, gujaw, passiflor i dżakfrutów (dziś powiedziałbym bez złudzeń: z puszki), w smaku – eksplozja madagaskarskiej wanilii i cejlońskiego cynamonu, posmak bez końca, zachwyt bez skazy. Dziś bez ogródek stwierdziłbym: cukier resztkowy, przebeczkowane, ale wówczas w głowie się zakręciło, serce załomotało, piłem najlepsze wino na świecie.
Jak to z najlepszymi winami było, zapragnąłem posiąść je na własność. I tu zaczęły się schody. W 12-milionowym mieście samym w sobie stanowiącym największy rynek wina na świecie o Beringerze nikt nie słyszał. Dobroduszny Jefford otrzymał je był prosto z winiarni, w Zjednoczonym Królestwie nikt nie chciał się przyznać do importowania tego brylantu. Były to czasy w zasadzie przedinternetowe, długie godziny spędziłem z telefonem przy uchu. Jedną butelkę ponoć widziano w małym sklepiku w Richmond, ale wyszła. Wreszcie pojawiła się iskierka nadziei w składzie win Berkmann. Najpierw musiałem jednak wysłuchać miłej Margaret sylabizującej adres „Brewery Road” w absolutnie niezrozumiałym cockneyu. Podróż na przemysłową północ metropolii obfitowała w przerażające przygody. Dotarłszy wreszcie na „Blłblłuuuuuuły Roł” nie mogłem nigdzie znaleźć sklepu. Okazało się, że to nieoznakowany magazyn. Margaret na kwadrans zniknęła na zapleczu, wróciła z ostatnią flaszką Private Reserve w ręku. Jest! Zdobyłem ją! Jeszcze tylko pyta mnie o numer akcyzy nabywcy, po długich bojach zapłaciłem 17 funtów (30% ówczesnego stypendium naukowego) i wyszedłem na tamten najpiękniejszy z możliwych światów.
Flaszkę przechowałem rok. Okazją do jej otwarcia stała się wizyta przyjaciół z Nowego Jorku, którzy przywieźli ze sobą zamówioną przeze mnie butelkę Caberneta. Kura piekła się cierpliwie, Riedle o cienkich nóżkach prężyły się dumnie na białym obrusie, Beringer Private Reserve już się napowietrzał w karafce. Nalałem, pffffff, z balona uleciało powietrze. Był to banalny beczkowiec z wyraźnym cukrem resztkowym, zrobiony pod Wine Speculatora, a nie żadne „najlepsze”.
Dykteryjka ta dostarczyłaby mi paru mądrości o przemijaniu, o tym, żeby nie brać nazbyt na serio siebie samych i własnego smaku, bo smak się zmienia, wino się zmienia, wszystko płynie i nie można wejść dwa razy do tej samej butelki. Zostawmy nasze dawne zachwyty w spokoju, nie wracajmy do nich, bo więcej mówią o nas samych niż o pitych wówczas winach. Dostarczyłaby, gdyby drugim winem tamtego wieczoru nie był wyszperany przez przyjaciół w jedynym sklepie na północy Nowego Jorku, kosztujący pół pensji Ridge Cabernet Sauvignon Monte Bello 1997. Cóż to było za wino! Najlepsze na świecie. Mam jeszcze jedną butelkę, którą zdobyłem cudem na eBayu.
Źródło win: 2x własny zakup, 1 x prezent od Andrew Jefforda.